Zaburzona - ja
: 10 listopada 2020, o 11:58
Cześć,
piszę tego posta, żeby się przedstawić i trochę o sobie opowiedzieć. Mam nadzieję, że to trochę mi pomoże, bo sama już straciłam nadzieję na cokolwiek...
Wszystkie moje problemy zaczęły się w wieku nastu lat - na początku bulimia, samookaleczanie się, a potem stany lękowe z derealizacją pełną gębą. Trafiłam do psychiatry, dostałam SSRI i po miesiącu trochę się unormowało.
Bardzo powierzchownie jednak. Na psychoterapie nie miałam co liczyć - matka bagatelizowała moje problemy, stwierdzała, że wyolbrzymiam i powinnam się "w końcu za coś zabrać", a o ojcu lepiej nie wspominać.
Zaczęły się narkotyki, picie, pierwszy rok studiów. Jednak gdzieś w połowie się ogarnęłam, jakoś uwierzyłam w siebie, stwierdziłam, że tak dalej żyć nie mogę, że chcę coś osiągnąć.
Poszłam na medycynę, wyprowadziłam się z domu rodzinnego. Picie/narkotyki się skończyły, jednak patologiczny sposób tworzenia relacji damsko-męskich we mnie pozostał.
Wychodziłam od psychiatrów z wieloma diagnozami, jednak gdy bliżej się sobie przypatrzę czuję, że jedna jest prawdziwa - zaburzenia osobowości - borderline/histrioniczne.
Gdy uświadomiłam sobie co robię w relacjach, znów starałam się "ogarnąć". Wmówić sobie, że potrafię kochać i żyć normalnie.
Obecnie skończyłam studia, zaczęłam pracę w szpitalu. Mam stałego partnera od 2 lat z którym mieszkam. Czasem wydaje mi się, że kocham go nad życie, a czasem, że jestem zupełnie pusta w środku, niezdolna do żadnych uczuć, że jestem wampirem żerującym na jego dobroci i miłości.
Na 5tym roku studiów sytuacja w moim domu rodzinnym pogorszyła się. Skończyłam w sądzie, po drugiej stronie stał mój ojciec (osoba, która od zawsze stosowała wobec mnie przemoc fizyczną jak i psychiczną). Sprawę wygrałam. Ale to już nie cieszy. Żałuję, że w ogóle to zrobiłam.
W trakcie tych wydarzeń kompletnie nie potrafiłam sobie poradzić. Zaczęłam pić i łykać tabletki nasenne, byle tylko się zrelaksować.
Skończyłam studia, zaczęły się wakacje, przestałam pić, tabletki nasenne też poszły "w miare" w niepamięć. Brałam raz na dwa tygodnie pól tabletki. Jak się zdenerwowałam czymś czy coś.
Wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze. Że już będzie spokojnie. Zamieszkałam z chłopakiem. Poszłam do pracy. Umówiłam się do psychiatry i na psychoterapie - bo wiem, że jej potrzebuję. Psychiatra odmówiła wypisania mi tabletek nasennych. Dostałam zestaw SSRI - ijakoś to będzie. Biorę je już 3 tygodnie. 3 tygodnie koszmarnych jazd. Jestem tak przerażona, że nie dostałam tych leków, że to wyeskalowało mój lęk i totalnie się zapętliłam. Przed wizytą u psychiatry brałam lek max raz na tydzień. Po wizycie - biorę codziennie. Bo nie potrafię się uspokoić. Bo następnego dnia idę do pracy i muszę być przytomna. W psychoterapii jestem po 3 wstępnych spotkaniach. I dziś mam pierwszą wizytę w ramach już psychoterapii.
Mam wrazenie, że im bardziej walczę z tym, żeby nie brać tych leków, że wmawiam sobie że przez nie jestem złym lekarzem, że jestem uzależniona, że już nikt mi nie pomoże - to eskaluje mój lęk i powoduje, że spać nie mogę w ogóle, budzę się po 2h kompletnie przerażona z łomotaniem serca. I biorę tabletkę i się uspokajam i idę spać dalej. Jak nie wezmę nie przespię ani minuty do rana. A potem w pracy jestem absolutnie nieprzytomna, płaczę, czuję się beznadziejna, mam już nawet w głowie myśli, że złożę wypowiedzenie, bo mnie to po prostu przerasta. Codziennie mam też inne myśli - z kategorii tych najgorszych.
Jeżeli ktoś przeczytał - dziękuję.
Proszę o jakieś słowo otuchy, bo straciłam już wiarę w cokolwiek.
piszę tego posta, żeby się przedstawić i trochę o sobie opowiedzieć. Mam nadzieję, że to trochę mi pomoże, bo sama już straciłam nadzieję na cokolwiek...
Wszystkie moje problemy zaczęły się w wieku nastu lat - na początku bulimia, samookaleczanie się, a potem stany lękowe z derealizacją pełną gębą. Trafiłam do psychiatry, dostałam SSRI i po miesiącu trochę się unormowało.
Bardzo powierzchownie jednak. Na psychoterapie nie miałam co liczyć - matka bagatelizowała moje problemy, stwierdzała, że wyolbrzymiam i powinnam się "w końcu za coś zabrać", a o ojcu lepiej nie wspominać.
Zaczęły się narkotyki, picie, pierwszy rok studiów. Jednak gdzieś w połowie się ogarnęłam, jakoś uwierzyłam w siebie, stwierdziłam, że tak dalej żyć nie mogę, że chcę coś osiągnąć.
Poszłam na medycynę, wyprowadziłam się z domu rodzinnego. Picie/narkotyki się skończyły, jednak patologiczny sposób tworzenia relacji damsko-męskich we mnie pozostał.
Wychodziłam od psychiatrów z wieloma diagnozami, jednak gdy bliżej się sobie przypatrzę czuję, że jedna jest prawdziwa - zaburzenia osobowości - borderline/histrioniczne.
Gdy uświadomiłam sobie co robię w relacjach, znów starałam się "ogarnąć". Wmówić sobie, że potrafię kochać i żyć normalnie.
Obecnie skończyłam studia, zaczęłam pracę w szpitalu. Mam stałego partnera od 2 lat z którym mieszkam. Czasem wydaje mi się, że kocham go nad życie, a czasem, że jestem zupełnie pusta w środku, niezdolna do żadnych uczuć, że jestem wampirem żerującym na jego dobroci i miłości.
Na 5tym roku studiów sytuacja w moim domu rodzinnym pogorszyła się. Skończyłam w sądzie, po drugiej stronie stał mój ojciec (osoba, która od zawsze stosowała wobec mnie przemoc fizyczną jak i psychiczną). Sprawę wygrałam. Ale to już nie cieszy. Żałuję, że w ogóle to zrobiłam.
W trakcie tych wydarzeń kompletnie nie potrafiłam sobie poradzić. Zaczęłam pić i łykać tabletki nasenne, byle tylko się zrelaksować.
Skończyłam studia, zaczęły się wakacje, przestałam pić, tabletki nasenne też poszły "w miare" w niepamięć. Brałam raz na dwa tygodnie pól tabletki. Jak się zdenerwowałam czymś czy coś.
Wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze. Że już będzie spokojnie. Zamieszkałam z chłopakiem. Poszłam do pracy. Umówiłam się do psychiatry i na psychoterapie - bo wiem, że jej potrzebuję. Psychiatra odmówiła wypisania mi tabletek nasennych. Dostałam zestaw SSRI - ijakoś to będzie. Biorę je już 3 tygodnie. 3 tygodnie koszmarnych jazd. Jestem tak przerażona, że nie dostałam tych leków, że to wyeskalowało mój lęk i totalnie się zapętliłam. Przed wizytą u psychiatry brałam lek max raz na tydzień. Po wizycie - biorę codziennie. Bo nie potrafię się uspokoić. Bo następnego dnia idę do pracy i muszę być przytomna. W psychoterapii jestem po 3 wstępnych spotkaniach. I dziś mam pierwszą wizytę w ramach już psychoterapii.
Mam wrazenie, że im bardziej walczę z tym, żeby nie brać tych leków, że wmawiam sobie że przez nie jestem złym lekarzem, że jestem uzależniona, że już nikt mi nie pomoże - to eskaluje mój lęk i powoduje, że spać nie mogę w ogóle, budzę się po 2h kompletnie przerażona z łomotaniem serca. I biorę tabletkę i się uspokajam i idę spać dalej. Jak nie wezmę nie przespię ani minuty do rana. A potem w pracy jestem absolutnie nieprzytomna, płaczę, czuję się beznadziejna, mam już nawet w głowie myśli, że złożę wypowiedzenie, bo mnie to po prostu przerasta. Codziennie mam też inne myśli - z kategorii tych najgorszych.
Jeżeli ktoś przeczytał - dziękuję.
Proszę o jakieś słowo otuchy, bo straciłam już wiarę w cokolwiek.