Zagubiona
: 19 kwietnia 2020, o 10:59
Hej
Jestem w dziwnej sytuacji. Już dwa miesiące się tak męczę i zastanawiam się czy to nerwica czy ja tylko sobie wmawiam. Ogólnie zaczęło się od tego, że nakręciłam się na rozwój osobisty i rozwiązanie swoich dotychczasowych problemów. Mam grupę znajomych chodzących na imprezy elektroniczne - w tej grupie nawiązałam toksyczną i wyniszczającą dla mnie relację. W zeszłym semestrze byłam na Erasmusie i tak uciekłam od tego człowieka - bez tego raczej nie byłabym w stanie tego skończyć. Na początku tego semestru stwierdziłam, że znajdę sobie więcej zajęć i ograniczę spotkania z tamtymi znajomymi. Chciałam uregulować rytm okołodobowy i bardziej skupić się na nauce, a także ograniczyć internet. Ogólnie często w stresie miewałam problemy z bezsennością i praktycznie od razu nakręciłam się, że jak teraz muszę wstać rano to na pewno nie zasnę i faktycznie spałam coraz gorzej. Zaczęłam wydzwaniać do rodziców, że źle śpię i mam doła i szukać sobie diagnoz psychiatrycznych, potem uciekłam z zajęć do domu rodzinnego. Doszło zamartwianie się, że przez dotychczasowy tryb życia jestem "do tyłu" w porównaniu z innymi znajomymi ze studiów, a także poczucie winy, że tak dramatyzuję i martwię rodziców. W międzyczasie wpadłam na pomysł wzięcia urlopu dziekańskiego. Pomyślałam, że może te studia to nie jest to co chcę robić w życiu i chciałam iść do pracy i spróbować czegoś innego. Rozmawiałam dużo z rodzicami i to tata powiedział mi, że mogę mieć zaburzenie lękowe, zaczął dochodzić do przyczyny i niestety wygadałam się o tych znajomościach. Reakcja rodziców była bardzo emocjonalna i zostałam posądzona o uzależnienie od narkotyków i zaczęłam w to wierzyć i o tym myśleć. Pomysł z dziekanką jest już w ogóle nieaktualny przez obecną sytuację. Czytałam dużo o nerwicach, depresji i wmawiać sobie, że to mam. Czytając historie ludzi o samobójstwie też zaczęłam to rozważać. Gdy mama powiedziała, że powinnam zacząć się modlić to pomyślałam, że może to jest to i też myślałam o tym kilka dni (nigdy nie byłam wierząca). Nie miałam ataków paniki, objawów somatycznych (poza szybkim biciem serca, uczuciem zimna, bezsennością i takim ogólnym pobudzeniem), nie boję się chorób. Rozmawiałam kilka razy z terapeutką - powiedziałam jej o tej relacji i ogólnie o tych znajomych, ale nie wiem czy wracanie do jakichś moich złych przeżyć tu cokolwiek da. Przypominam sobie jakieś rzeczy z dzieciństwa i ogólnie z przeszłości i wydaje mi się, że żyłam jakoś całkowicie nie tak jak powinnam i trzeba odmienić swoje życie o 180 stopni, ale to też zrodziło stres. Cały czas wizualizuję sobie w głowie te rozmowy z terapeutką i wyobrażam sobie co jej powiem - za każdym razem wymyślam inny problem bo wydaje mi się, że mam milion problemów ze sobą, nad którymi mogłabym pracować. No i przez to zaczynam wątpić w sukces psychoterapii bo wydaje mi się, że wmawiam coś sobie i terapeutce i tak naprawdę po prostu nie wiem czego chcę. Nie umiem się skupić na nauce bo cały czas myślę albo o tym, albo o tym, że trzeba myśleć pozytywnie i, że wszystko będzie dobrze, albo zamiast się koncentrować myślę o tym, żeby się koncentrować. To wszystko byłoby zabawne gdyby nie trwało już dwa miesiące. Wzięcie się za cokolwiek oprócz rozmawiania o swojej sytuacji i ciągłej analizy lub czytania for internetowych czy innych poradników jest dla mnie ciężkie i powoduje stres. Tkwię w takim letargu i wydaje mi się, że muszę wybrać - albo ci znajomi albo studia i rodzina. Z tym, że nikt nie będzie mnie kontrolował i tak naprawdę nie muszę nic wybierać. Czasem myślę, że może jak podejmę decyzję, że zrywam kontakt z tymi znajomymi to wszystko wróci do normy, ale tak naprawdę nie umiem i nie chcę tego robić. Poza tym to nie ma znaczenia obecnie bo i tak prędko się nie spotkamy. Nie dowierzam już swoim myślom i nie chcę na razie zbyt wiele "rozwiązywać". Chciałabym skupić się na dniu dzisiejszym. Gdy próbuję medytować, to też te myśli mnie zalewają. Jak przekonać siebie, że to wszystko nie jest teraz istotne? Czy robienie rzeczy "na siłę" może w końcu przynieść efekt? Chciałabym zapomnieć, że ta sytuacja w ogóle zaistniała, ale ciągle mielę to w głowie i szukam sobie problemów. Jeśli ten post jest głupi i dziecinny to proszę usuńcie go.
Jestem w dziwnej sytuacji. Już dwa miesiące się tak męczę i zastanawiam się czy to nerwica czy ja tylko sobie wmawiam. Ogólnie zaczęło się od tego, że nakręciłam się na rozwój osobisty i rozwiązanie swoich dotychczasowych problemów. Mam grupę znajomych chodzących na imprezy elektroniczne - w tej grupie nawiązałam toksyczną i wyniszczającą dla mnie relację. W zeszłym semestrze byłam na Erasmusie i tak uciekłam od tego człowieka - bez tego raczej nie byłabym w stanie tego skończyć. Na początku tego semestru stwierdziłam, że znajdę sobie więcej zajęć i ograniczę spotkania z tamtymi znajomymi. Chciałam uregulować rytm okołodobowy i bardziej skupić się na nauce, a także ograniczyć internet. Ogólnie często w stresie miewałam problemy z bezsennością i praktycznie od razu nakręciłam się, że jak teraz muszę wstać rano to na pewno nie zasnę i faktycznie spałam coraz gorzej. Zaczęłam wydzwaniać do rodziców, że źle śpię i mam doła i szukać sobie diagnoz psychiatrycznych, potem uciekłam z zajęć do domu rodzinnego. Doszło zamartwianie się, że przez dotychczasowy tryb życia jestem "do tyłu" w porównaniu z innymi znajomymi ze studiów, a także poczucie winy, że tak dramatyzuję i martwię rodziców. W międzyczasie wpadłam na pomysł wzięcia urlopu dziekańskiego. Pomyślałam, że może te studia to nie jest to co chcę robić w życiu i chciałam iść do pracy i spróbować czegoś innego. Rozmawiałam dużo z rodzicami i to tata powiedział mi, że mogę mieć zaburzenie lękowe, zaczął dochodzić do przyczyny i niestety wygadałam się o tych znajomościach. Reakcja rodziców była bardzo emocjonalna i zostałam posądzona o uzależnienie od narkotyków i zaczęłam w to wierzyć i o tym myśleć. Pomysł z dziekanką jest już w ogóle nieaktualny przez obecną sytuację. Czytałam dużo o nerwicach, depresji i wmawiać sobie, że to mam. Czytając historie ludzi o samobójstwie też zaczęłam to rozważać. Gdy mama powiedziała, że powinnam zacząć się modlić to pomyślałam, że może to jest to i też myślałam o tym kilka dni (nigdy nie byłam wierząca). Nie miałam ataków paniki, objawów somatycznych (poza szybkim biciem serca, uczuciem zimna, bezsennością i takim ogólnym pobudzeniem), nie boję się chorób. Rozmawiałam kilka razy z terapeutką - powiedziałam jej o tej relacji i ogólnie o tych znajomych, ale nie wiem czy wracanie do jakichś moich złych przeżyć tu cokolwiek da. Przypominam sobie jakieś rzeczy z dzieciństwa i ogólnie z przeszłości i wydaje mi się, że żyłam jakoś całkowicie nie tak jak powinnam i trzeba odmienić swoje życie o 180 stopni, ale to też zrodziło stres. Cały czas wizualizuję sobie w głowie te rozmowy z terapeutką i wyobrażam sobie co jej powiem - za każdym razem wymyślam inny problem bo wydaje mi się, że mam milion problemów ze sobą, nad którymi mogłabym pracować. No i przez to zaczynam wątpić w sukces psychoterapii bo wydaje mi się, że wmawiam coś sobie i terapeutce i tak naprawdę po prostu nie wiem czego chcę. Nie umiem się skupić na nauce bo cały czas myślę albo o tym, albo o tym, że trzeba myśleć pozytywnie i, że wszystko będzie dobrze, albo zamiast się koncentrować myślę o tym, żeby się koncentrować. To wszystko byłoby zabawne gdyby nie trwało już dwa miesiące. Wzięcie się za cokolwiek oprócz rozmawiania o swojej sytuacji i ciągłej analizy lub czytania for internetowych czy innych poradników jest dla mnie ciężkie i powoduje stres. Tkwię w takim letargu i wydaje mi się, że muszę wybrać - albo ci znajomi albo studia i rodzina. Z tym, że nikt nie będzie mnie kontrolował i tak naprawdę nie muszę nic wybierać. Czasem myślę, że może jak podejmę decyzję, że zrywam kontakt z tymi znajomymi to wszystko wróci do normy, ale tak naprawdę nie umiem i nie chcę tego robić. Poza tym to nie ma znaczenia obecnie bo i tak prędko się nie spotkamy. Nie dowierzam już swoim myślom i nie chcę na razie zbyt wiele "rozwiązywać". Chciałabym skupić się na dniu dzisiejszym. Gdy próbuję medytować, to też te myśli mnie zalewają. Jak przekonać siebie, że to wszystko nie jest teraz istotne? Czy robienie rzeczy "na siłę" może w końcu przynieść efekt? Chciałabym zapomnieć, że ta sytuacja w ogóle zaistniała, ale ciągle mielę to w głowie i szukam sobie problemów. Jeśli ten post jest głupi i dziecinny to proszę usuńcie go.