Zuza - moja historia
: 5 lutego 2020, o 15:45
Mam prawie 35 lat. Od 10 lat moje życie jest pełne niestabilności, zmian. Część z nich, na przykład relacje z matką udało mi się przepracować i dojrzeć do konfrontacji z nią i pozbyć się żalu i złości. Urodziła mnie mając 20 lat przerywając studia. To o czym napiszę, przyszło do mnie po latach. Nie była gotowa na dziecko, nie miała czego przekazać mi, jej matka cierpiała na nerwicę natręctw, nie miała w sobie grama ciepła, wiecznie wywalała swoje niezadowolenie na moją mamę.
Jako dziecko byłam milcząca i podporządkowana. Znosiłam w ciszy obrywanie w łeb zeszytem czy ścierką za złą ocenę. Podczas jej ataków szału wpadałam w letarg, jak inaczej może bronić się dzieciak?! To był rollercoaster, jej szał, wydzieranie się a potem przytulanie i błaganie o wybaczenie. Stałam i patrzyłam na nią wtedy beznamiętnie. Pamiętam że przez większość nastoletniego wieku myślałam że nie posiadam charakteru. W mojej głowie była myśl „Każdy jest jakiś, ja jestem nijaka, nie wiem kim jestem...”
Wchodząc w pierwsze swoje związki odczułam jaki wpływ miało to co od niej dostałam na moje relacje z ludźmi. Najbardziej pociągali mnie faceci niedostępni, konserwatywni lub skrajnie emocjonalni i agresywni. Będąc z kimś kto był dobry, czuły i zrównoważony dostawałam pierdolca, doprowadzałam go do aktów desperacji i rozpaczy. Podświadomie niszczyłam. A wszystko dlatego, że nie czułam się swojsko, nie czułam się „jak w domu”.
Zaraz po studiach zaszłam w ciążę. I tu zaczęła się moja hipochondryczna historia.
Pewnego dostałam mroczków przed oczami i bardzo silnego bólu głowy, takiego rozrywającego. Przez godzinę przed oczami miałam błyszczące czarne plamy, nie byłam w stanie przejść przez ulicę. Po kilku miesiącach moje życie zaczęły nawiedzać jak to nazywam – ataki. Każdy z ataków był osobliwy, czasem migrena z aurą, ataki paniki, uczucie umierania w którym rozsądek nie miał głosu, mdłości, zawroty głowy, problemy gastryczne (czasem porządna za przeproszeniem kupa dawała nieco ulgi), zaburzenia równowagi, dreszcze, kołatanie serca, nagła słabość, nadwrażliwość na światło, dźwięki... Raz wylądowałam na ostrym dyżurze neurologicznym a raz odbierała mnie z pracy karetka. Nikt nie wiedział co mi dolega a ja chciałam znać diagnozę, choćby najgorszą. Sprawdzano mi błędnik, kręgi, miałam gastroskopię, prześwietlenie zatok, prześwietlenia mózgu, dno oka, ekg serca, mnóstwo badań krwi, prześwietleń narządów wewnętrznych i już nawet nie pamiętam co jeszcze. Coraz częściej dostawałam napadów lękowych, byłam non stop zmęczona i załamana. Przestałam się gdziekolwiek ruszać bez tabletek uspokajajacych, żyłam w trybie „przetrwaniowym”. Każda zarwana noc oznaczała atak, a że byłam mamą – miałam ich sporo. Czasami bałam się zasnąć myśląc że już się nie obudzę. Trafiłam na neurologa, wykazało tężyczkę. To było kilka lat od mojego pierwszego ataku. Pogodziłam się z tym, że tak po prostu jest, zaprzyjaźniłam się na dobre z Validolem, którego brałam pod język przed snem, brałam też jak czułam się „nieswojo”. Po drodze zaczął się mój lęk dotyczący snu i podróży. A wstanie z rana żeby gdzieś pojechać było niewykonalne. Już wieczorem nie mogłam z nerwów zasnąć, po niewielkiej ilości snu od razu czułam się gorzej, potem myśl o tym że będę daleko od domu, w innym kraju i że dostanę ataku dodatkowo dowalała do pieca. Kiedyś kochałam wyjeżdżać, tężyczka to zmieniła.
W międzyczasie poznałam mężczyznę, przy którym na początku czułam że odlatuję, to było takie pożądanie, przyciąganie, poczucie przynależności. Myślę, że dosyć wcześnie zrobiło się burzowo. Oboje chorobliwie byliśmy o siebie zazdrośni, on odciągał mnie od znajomych, wpadał w szał przy byle okazji, twierdził że go prowokuję i jestem ZŁA. 3 lata pełne skrajności, cudownych lotów i bolesnych upadków. Zaczął od przemocy słownej, pod koniec wykręcał mi ręce, podduszał, jakieś uderzenie pięścią w nogę... Twierdził że przecież on mnie nie bije (no bo w jego wizji świata przemoc fizyczna to jak ktoś kogoś ewidentnie uderzy pięścią w twarz albo może głową o ścianę).
Kiedyś przyjaciółka powiedziała mi tak „Słuchaj, jak z nim zamieszkasz to przyjadę do Ciebie i wyciągnę za fraki bo nie chcę odwiedzać Cię na cmentarzu.”I tu jakaś klapka mi się otworzyła, zostawiłam go, przemilczałam miesiące gróźb śmierci z tej okoliczności i „obiecanek samobójstwa” i „zniszczyłaś mi życie”. Zaczęłam intensywną pracę nad sobą. Zrozumiałam, że dzięki niemu na nowo przerabiałam relacje z mamą. Postanowiłam wyrzucić to z siebie. Przy niej. Z nią. W końcu życie zaczęło się zmieniać. Ja zaczęłam je zmieniać. Zrezygnowałam z wielu znajomości, zaczęłam być dla siebie czuła i wyrozumiała. Odnalazłam w sobie kobiecość, bezradność, czułość, która powoli zaczęła obejmować też ludzi z którymi przebywałam. Odpuściła moja własna toksyczność jako matki.
Niestety pewnych rzeczy nie potrafię pokonać, lęków, tężyczki, czarnych wizji. Może dotre w końcu do momentu totalnej akceptacji, póki co chcę po prostu żyć.
Jako dziecko byłam milcząca i podporządkowana. Znosiłam w ciszy obrywanie w łeb zeszytem czy ścierką za złą ocenę. Podczas jej ataków szału wpadałam w letarg, jak inaczej może bronić się dzieciak?! To był rollercoaster, jej szał, wydzieranie się a potem przytulanie i błaganie o wybaczenie. Stałam i patrzyłam na nią wtedy beznamiętnie. Pamiętam że przez większość nastoletniego wieku myślałam że nie posiadam charakteru. W mojej głowie była myśl „Każdy jest jakiś, ja jestem nijaka, nie wiem kim jestem...”
Wchodząc w pierwsze swoje związki odczułam jaki wpływ miało to co od niej dostałam na moje relacje z ludźmi. Najbardziej pociągali mnie faceci niedostępni, konserwatywni lub skrajnie emocjonalni i agresywni. Będąc z kimś kto był dobry, czuły i zrównoważony dostawałam pierdolca, doprowadzałam go do aktów desperacji i rozpaczy. Podświadomie niszczyłam. A wszystko dlatego, że nie czułam się swojsko, nie czułam się „jak w domu”.
Zaraz po studiach zaszłam w ciążę. I tu zaczęła się moja hipochondryczna historia.
Pewnego dostałam mroczków przed oczami i bardzo silnego bólu głowy, takiego rozrywającego. Przez godzinę przed oczami miałam błyszczące czarne plamy, nie byłam w stanie przejść przez ulicę. Po kilku miesiącach moje życie zaczęły nawiedzać jak to nazywam – ataki. Każdy z ataków był osobliwy, czasem migrena z aurą, ataki paniki, uczucie umierania w którym rozsądek nie miał głosu, mdłości, zawroty głowy, problemy gastryczne (czasem porządna za przeproszeniem kupa dawała nieco ulgi), zaburzenia równowagi, dreszcze, kołatanie serca, nagła słabość, nadwrażliwość na światło, dźwięki... Raz wylądowałam na ostrym dyżurze neurologicznym a raz odbierała mnie z pracy karetka. Nikt nie wiedział co mi dolega a ja chciałam znać diagnozę, choćby najgorszą. Sprawdzano mi błędnik, kręgi, miałam gastroskopię, prześwietlenie zatok, prześwietlenia mózgu, dno oka, ekg serca, mnóstwo badań krwi, prześwietleń narządów wewnętrznych i już nawet nie pamiętam co jeszcze. Coraz częściej dostawałam napadów lękowych, byłam non stop zmęczona i załamana. Przestałam się gdziekolwiek ruszać bez tabletek uspokajajacych, żyłam w trybie „przetrwaniowym”. Każda zarwana noc oznaczała atak, a że byłam mamą – miałam ich sporo. Czasami bałam się zasnąć myśląc że już się nie obudzę. Trafiłam na neurologa, wykazało tężyczkę. To było kilka lat od mojego pierwszego ataku. Pogodziłam się z tym, że tak po prostu jest, zaprzyjaźniłam się na dobre z Validolem, którego brałam pod język przed snem, brałam też jak czułam się „nieswojo”. Po drodze zaczął się mój lęk dotyczący snu i podróży. A wstanie z rana żeby gdzieś pojechać było niewykonalne. Już wieczorem nie mogłam z nerwów zasnąć, po niewielkiej ilości snu od razu czułam się gorzej, potem myśl o tym że będę daleko od domu, w innym kraju i że dostanę ataku dodatkowo dowalała do pieca. Kiedyś kochałam wyjeżdżać, tężyczka to zmieniła.
W międzyczasie poznałam mężczyznę, przy którym na początku czułam że odlatuję, to było takie pożądanie, przyciąganie, poczucie przynależności. Myślę, że dosyć wcześnie zrobiło się burzowo. Oboje chorobliwie byliśmy o siebie zazdrośni, on odciągał mnie od znajomych, wpadał w szał przy byle okazji, twierdził że go prowokuję i jestem ZŁA. 3 lata pełne skrajności, cudownych lotów i bolesnych upadków. Zaczął od przemocy słownej, pod koniec wykręcał mi ręce, podduszał, jakieś uderzenie pięścią w nogę... Twierdził że przecież on mnie nie bije (no bo w jego wizji świata przemoc fizyczna to jak ktoś kogoś ewidentnie uderzy pięścią w twarz albo może głową o ścianę).
Kiedyś przyjaciółka powiedziała mi tak „Słuchaj, jak z nim zamieszkasz to przyjadę do Ciebie i wyciągnę za fraki bo nie chcę odwiedzać Cię na cmentarzu.”I tu jakaś klapka mi się otworzyła, zostawiłam go, przemilczałam miesiące gróźb śmierci z tej okoliczności i „obiecanek samobójstwa” i „zniszczyłaś mi życie”. Zaczęłam intensywną pracę nad sobą. Zrozumiałam, że dzięki niemu na nowo przerabiałam relacje z mamą. Postanowiłam wyrzucić to z siebie. Przy niej. Z nią. W końcu życie zaczęło się zmieniać. Ja zaczęłam je zmieniać. Zrezygnowałam z wielu znajomości, zaczęłam być dla siebie czuła i wyrozumiała. Odnalazłam w sobie kobiecość, bezradność, czułość, która powoli zaczęła obejmować też ludzi z którymi przebywałam. Odpuściła moja własna toksyczność jako matki.
Niestety pewnych rzeczy nie potrafię pokonać, lęków, tężyczki, czarnych wizji. Może dotre w końcu do momentu totalnej akceptacji, póki co chcę po prostu żyć.