Witam i proszę o pomoc
: 6 lipca 2018, o 23:10
Witajcie, dopiero trafiłam na forum i powoli się tu odnajduję.
Alicja, lat 22, studentka (jeszcze). Świeżo po wizycie u psychiatry, diagnoza- reakcja na ciężki stres i zaburzenia adaptacyjne, aka f43. Dostałam skierowanie na psychoterapię, pierwsze spotkanie mam już 13. lipca. Biorę lamotryginę, narazie 25mg i mam zwiększać dawkę co tydzień.
Ze swoim problemem jestem praktycznie sama (nie licząc przyjaciela, który stara się pomóc, jednak chyba nie do końca rozumie co się ze mną dzieje). Jest to też pierwsza dla mnie sytuacja tego typu (jakikolwiek psychiatra/psycholog, problemy ze sobą). Chociaż mieszkam z rodziną nie wiedzą oni nic, boję się rozpocząć ten temat.
Problemy zaczęły się 2 lata temu wraz ze sporą niedoczynnością tarczycy i towarzyszącym temu wiecznemu zmęczeniu. Przestałam wtedy radzić sobie ze studiami, które kiedyś były moim marzeniem i nie przysparzały problemów. Ja, osoba która jeszcze parę miesięcy temu biegała kilka razy w tygodniu i uprawiała jogę, dostawałam zadyszki przy wchodzeniu po schodach na drugie piętro. Zajęcia na uczelni zupełnie mnie wykańczały, wracałam do domu i szłam spać, potem budziłam się na kilka godzin nauki, robiłam tyle, ile dałam radę i znowu spałam. Wtedy miałam jeszcze jakąś motywację, myślałam, że będzie lepiej. Ale branie hormonów i wyrównanie poziomu tsh niewiele pomogło. Do niemożności zrobienia czegokolwiek doszedł całkowity brak motywacji, zobojętnienie przeplatane atakami paniki, straszny wstyd wynikający z konieczności proszenia ludzi o litość, tłumaczenia się, dezaprobaty w oczach innych (tzw. ''wyścig szczurów'' na kierunku).
Mój umysł pracuje na zwolnionych obrotach. Po przeczytaniu krótkiego tekstu mam problemy ze streszczeniem tego co czytałam. Mówiąc do kogoś gubię się we własnych myślach, uciekają mi słowa. Dochodzi przez to do sytuacji które kończą się dla mnie zażenowaniem i stresem.
Najgorzej czułam się chyba na uczelni. Jestem ''spalona'' już chyba u wszystkich wykładowców, wszyscy wiedzą jak źle mi idzie. W trakcie codziennych, niestresujących zajęć wszystko we mnie krzyczało, że nie chcę tam być, chcę, żeby to wszystko się już skończyło. Powstrzymywałam płacz i wyładowywałam to wszystko obgryzając lub dłubiąc paznokcie, czasem aż do krwi. W trakcie przerw stałam wraz z grupą pod salą i gapiłam się w telefon, jednocześnie czując na sobie każde spojrzenie innych i myśląc jak idiotycznie i nieudolnie wyglądam tak stojąc i z nikim nie rozmawiając. Jeśli odklejałam wzrok od telefonu błądziłam nim, nie wiedziałam gdzie mam patrzeć.
Przed egzaminami pisemnymi towarzyszyła mi obojętność. Przed ustnymi strach był taki wielki, że nie mogłam spać. Z nerwów miałam gulę w gardle i moja bezsilność była tak nieznośna, że pierwszy raz wtedy się pocięłam. Zdarzyło się to już w sumie 2 razy.
Ze starymi znajomymi unikałam kontaktu jak mogłam aż się zerwał, z ludźmi ze studiów też praktycznie już nie rozmawiałam. Do ostatniej chwili ukrywałam przed wszystkimi moją przegraną sytuację na studiach, po prostu kłamałam gdy ktoś o coś spytał i czułam takie zażenowanie... Nie chciałam już więcej z nikim o tym rozmawiać. Myślę, że kiedyś byłam osobą ambitną, moje sukcesy w nauce bardzo podbudowywały moje poczucie własnej wartości. Choć zawsze z natury byłam raczej nieśmiała, nie byłam ''cool'' i zamiast paczki przyjaciół miałam jedną czy dwie dobre koleżanki, znałam swoją wartość, czułam, że innym imponuję i naprawdę będę kimś. No właśnie, czułam.
Każdy mój dzień wygląda tak samo, jest tylko powtarzaniem wciąż tych samych mechanicznych czynności. Czuję się jak robot, a innym razem wydaje mi się, że oglądam tylko jakiś kiepski film, jakbym patrzyła na samą siebie z góry. Obserwuję innych ludzi, ciągle gdzieś spieszących się, widzę jak prawie zasypiają ze zmęczenia i pytam siebie: Po co to wszystko, ten cały teatr? I inne: czemu wszystko musi być takie trudne, po co żyć skoro wszystko jest tak niedoskonałe i niestałe. Dopadają mnie też myśli innego typu, chyba nie powinnam ujawniać szczegółów, ale dotyczą krzywdzenia lub zabicia siebie, potrafię to wszystko długo analizować, wczuwać się. Nie chcę się zabijać, po prostu czasem pojawiają się takie myśli.
Bardzo ciężkie są dla mnie poranki. Od razu po przebudzeniu uderza mnie myśl ile zaplanowanych obowiązków nie zdołałam wykonać. Że znowu uczelnia, nauka lub właściwie nic ciekawego do roboty. Kiedy musiałam wstawać na uczelnię wysilałam umysł, by znaleźć choć jeden powód który pozwoliłby mi zostać w domu. To trwa nadal, tak ciężko mi się rano wybudzić, oddałabym wszystko za jeszcze trochę snu.
Czas jakby ucieka mi przez palce. Irytują mnie codzienne powtarzalne czynności jak droga na uczelnię, bywa że nawet konieczność mycia się.
Teraz z uczelnią mam póki co spokój. Ale ciągle jestem chodzącym kłębkiem nerwów, praktycznie wciąż w napięciu. Bez żadnego powodu szybko bije mi serce, pocą się ręce, jestem ogarnięta strachem przed przyszłością. Nie panuję nad stresem, mam wrażenie, że jeśli w moim życiu stanie się jeszcze cokolwiek złego to nie będę w stanie tego znieść. Każde błahe złe wydarzenie wywołuje u mnie wybuch płaczu. Straciłam zainteresowanie czymkolwiek, gdy nie muszę to nie wychodzę z domu. Czuję dyskomfort w otoczeniu obcych, ich oceniający wzrok na sobie.
Piszę, bo nie wiem co ze sobą zrobić. Tak wstydzę się tego, że nic nie robię i żyję na rachunek rodziny, a jednocześnie walczę ze sobą by rano wstać i by wyjść na zewnątrz, napisać głupiego maila czy wykonać telefon. Powinnam zostać na razie w domu czy mimo wszystko przemóc się i poszukać jakiegoś zajęcia? Proszę o radę.
Alicja, lat 22, studentka (jeszcze). Świeżo po wizycie u psychiatry, diagnoza- reakcja na ciężki stres i zaburzenia adaptacyjne, aka f43. Dostałam skierowanie na psychoterapię, pierwsze spotkanie mam już 13. lipca. Biorę lamotryginę, narazie 25mg i mam zwiększać dawkę co tydzień.
Ze swoim problemem jestem praktycznie sama (nie licząc przyjaciela, który stara się pomóc, jednak chyba nie do końca rozumie co się ze mną dzieje). Jest to też pierwsza dla mnie sytuacja tego typu (jakikolwiek psychiatra/psycholog, problemy ze sobą). Chociaż mieszkam z rodziną nie wiedzą oni nic, boję się rozpocząć ten temat.
Problemy zaczęły się 2 lata temu wraz ze sporą niedoczynnością tarczycy i towarzyszącym temu wiecznemu zmęczeniu. Przestałam wtedy radzić sobie ze studiami, które kiedyś były moim marzeniem i nie przysparzały problemów. Ja, osoba która jeszcze parę miesięcy temu biegała kilka razy w tygodniu i uprawiała jogę, dostawałam zadyszki przy wchodzeniu po schodach na drugie piętro. Zajęcia na uczelni zupełnie mnie wykańczały, wracałam do domu i szłam spać, potem budziłam się na kilka godzin nauki, robiłam tyle, ile dałam radę i znowu spałam. Wtedy miałam jeszcze jakąś motywację, myślałam, że będzie lepiej. Ale branie hormonów i wyrównanie poziomu tsh niewiele pomogło. Do niemożności zrobienia czegokolwiek doszedł całkowity brak motywacji, zobojętnienie przeplatane atakami paniki, straszny wstyd wynikający z konieczności proszenia ludzi o litość, tłumaczenia się, dezaprobaty w oczach innych (tzw. ''wyścig szczurów'' na kierunku).
Mój umysł pracuje na zwolnionych obrotach. Po przeczytaniu krótkiego tekstu mam problemy ze streszczeniem tego co czytałam. Mówiąc do kogoś gubię się we własnych myślach, uciekają mi słowa. Dochodzi przez to do sytuacji które kończą się dla mnie zażenowaniem i stresem.
Najgorzej czułam się chyba na uczelni. Jestem ''spalona'' już chyba u wszystkich wykładowców, wszyscy wiedzą jak źle mi idzie. W trakcie codziennych, niestresujących zajęć wszystko we mnie krzyczało, że nie chcę tam być, chcę, żeby to wszystko się już skończyło. Powstrzymywałam płacz i wyładowywałam to wszystko obgryzając lub dłubiąc paznokcie, czasem aż do krwi. W trakcie przerw stałam wraz z grupą pod salą i gapiłam się w telefon, jednocześnie czując na sobie każde spojrzenie innych i myśląc jak idiotycznie i nieudolnie wyglądam tak stojąc i z nikim nie rozmawiając. Jeśli odklejałam wzrok od telefonu błądziłam nim, nie wiedziałam gdzie mam patrzeć.
Przed egzaminami pisemnymi towarzyszyła mi obojętność. Przed ustnymi strach był taki wielki, że nie mogłam spać. Z nerwów miałam gulę w gardle i moja bezsilność była tak nieznośna, że pierwszy raz wtedy się pocięłam. Zdarzyło się to już w sumie 2 razy.
Ze starymi znajomymi unikałam kontaktu jak mogłam aż się zerwał, z ludźmi ze studiów też praktycznie już nie rozmawiałam. Do ostatniej chwili ukrywałam przed wszystkimi moją przegraną sytuację na studiach, po prostu kłamałam gdy ktoś o coś spytał i czułam takie zażenowanie... Nie chciałam już więcej z nikim o tym rozmawiać. Myślę, że kiedyś byłam osobą ambitną, moje sukcesy w nauce bardzo podbudowywały moje poczucie własnej wartości. Choć zawsze z natury byłam raczej nieśmiała, nie byłam ''cool'' i zamiast paczki przyjaciół miałam jedną czy dwie dobre koleżanki, znałam swoją wartość, czułam, że innym imponuję i naprawdę będę kimś. No właśnie, czułam.
Każdy mój dzień wygląda tak samo, jest tylko powtarzaniem wciąż tych samych mechanicznych czynności. Czuję się jak robot, a innym razem wydaje mi się, że oglądam tylko jakiś kiepski film, jakbym patrzyła na samą siebie z góry. Obserwuję innych ludzi, ciągle gdzieś spieszących się, widzę jak prawie zasypiają ze zmęczenia i pytam siebie: Po co to wszystko, ten cały teatr? I inne: czemu wszystko musi być takie trudne, po co żyć skoro wszystko jest tak niedoskonałe i niestałe. Dopadają mnie też myśli innego typu, chyba nie powinnam ujawniać szczegółów, ale dotyczą krzywdzenia lub zabicia siebie, potrafię to wszystko długo analizować, wczuwać się. Nie chcę się zabijać, po prostu czasem pojawiają się takie myśli.
Bardzo ciężkie są dla mnie poranki. Od razu po przebudzeniu uderza mnie myśl ile zaplanowanych obowiązków nie zdołałam wykonać. Że znowu uczelnia, nauka lub właściwie nic ciekawego do roboty. Kiedy musiałam wstawać na uczelnię wysilałam umysł, by znaleźć choć jeden powód który pozwoliłby mi zostać w domu. To trwa nadal, tak ciężko mi się rano wybudzić, oddałabym wszystko za jeszcze trochę snu.
Czas jakby ucieka mi przez palce. Irytują mnie codzienne powtarzalne czynności jak droga na uczelnię, bywa że nawet konieczność mycia się.
Teraz z uczelnią mam póki co spokój. Ale ciągle jestem chodzącym kłębkiem nerwów, praktycznie wciąż w napięciu. Bez żadnego powodu szybko bije mi serce, pocą się ręce, jestem ogarnięta strachem przed przyszłością. Nie panuję nad stresem, mam wrażenie, że jeśli w moim życiu stanie się jeszcze cokolwiek złego to nie będę w stanie tego znieść. Każde błahe złe wydarzenie wywołuje u mnie wybuch płaczu. Straciłam zainteresowanie czymkolwiek, gdy nie muszę to nie wychodzę z domu. Czuję dyskomfort w otoczeniu obcych, ich oceniający wzrok na sobie.
Piszę, bo nie wiem co ze sobą zrobić. Tak wstydzę się tego, że nic nie robię i żyję na rachunek rodziny, a jednocześnie walczę ze sobą by rano wstać i by wyjść na zewnątrz, napisać głupiego maila czy wykonać telefon. Powinnam zostać na razie w domu czy mimo wszystko przemóc się i poszukać jakiegoś zajęcia? Proszę o radę.