Kronika mojego zaburzenia.
: 25 kwietnia 2017, o 13:46
Cześć.
Od czego zacząć? Zapewne od przedstawienia się. Mam na imię Łukasz. Po tym wstępie najuczciwiej byłoby z mojej strony, gdybym wyłożył Wam szczegółowo nudną i żałosną historię mojej wegetacji. Jednak nie zrobię tego, a przynajmniej nie to jest moją intencją - nie jestem nikim wyjątkowym, szkoda cennej przestrzeni na serwerze i Waszego czasu na czytanie tego chłamu. Poza tym, nawet myślenie i pisanie o sobie samym zadaje mi ból. Będę się więc streszczał.
Mam 28 lat. Kończę studia. Byłem, jestem i będę bezrobotny. Nigdy nawet nie trzymałem dziewczyny za rękę. Po raz czwarty poważnie myślę o odebraniu sobie życia. Mam nerwicę i fobię społeczną.
Wystarczy? Oczywiście, że wystarczy. Te kilka słów doskonale podsumowuje mój żywot. Właściwie możecie przestać w tym miejscu czytać i poradzić mi, żebym się zabił. Reszta postu to tylko rozwinięcie zasygnalizowanych wątków i mało wartościowy słowotok, który i tak starałem się maksymalnie uprościć. Chciałem, żeby było krótko i konkretnie, ale znowu wysmażę jakąś ścianę tekstu, inaczej nie potrafię. Moja nerwica nie pozwala mi zrobić niczego zgodnie z moją wolą. Obiecuję tylko, że nie będę silił się na wyszukane słownictwo i górnolotne żarty. Nie mam do tego ani intelektualnego potencjału, ani nastroju.
Chciałbym wyrzucić z siebie coś, co mnie od lat tak bardzo uwiera. Możecie przeczytać, ale nie musicie. Dalsza lektura może być powodowana Waszym altruizmem, ciekawością bądź masochizmem, ale napisanie czegoś takiego to tylko masochizm. Ale jednak piszę, bo co mi zostało?
W podstawówce i gimnazjum byłem zdolnym uczniem. Byłem też delikatny i nieśmiały, co zwiastowało zbliżające się kłopoty w szkole średniej. Do liceum dostałem się z jednym z najlepszych wyników. Szkoła była jednak w innej miejscowości, klasę stanowiły nowe, nieznane osoby. Bałem się nowego środowiska, nowych nauczycieli, swoich rówieśników, mimo że nigdy mi nie dokuczali. Tak jak przeczuwałem, ogólna nieśmiałość i niezaradność wypchnęły mnie na margines grupy. Jakby ktoś odłączył prąd - z miejsca przestałem się uczyć. Olbrzymie kompleksy paraliżowały mnie do tego stopnia, że ledwie zdawałem do następnej klasy, co jeszcze bardziej wdeptywało w ziemię moje tzw. poczucie wartości. Po zajęciach w szkole siadałem przed komputerem i trwoniłem czas na głupoty. Poza komputerem i internetem popadłem w jeszcze jedno uzależnienie - od czynności autoerotycznych. Celowo określiłem to takim pojęciem, bo napisanie tego słowa na „m” budzi we mnie wstyd i zażenowanie.
To był pierwszy raz, kiedy chciałem ze sobą skończyć. Dlaczego tego nie zrobiłem? Wstydziłem się - „Co ludzie powiedzą?...” Fobia społeczna nie pozwalała mi żyć i nie pozwalała mi umrzeć.
Ukończyłem liceum, nawet zdałem maturę. Nie miałem żadnych planów i żadnych pomysłów co do tego, czym chciałbym się zajmować. Przyszłość jawiła się jako czarna otchłań. Po raz kolejny chciałem odebrać sobie życie. Nawet zarejestrowałem się na forum dla osób planujących popełnić samobójstwo, napisałem kilka postów. Dlaczego się nie zabiłem? Wtedy się po prostu bałem.
Podjąłem jakieś tam studia. Nie dotrwałem do końca drugiego semestru.
Zaczął się trzyletni okres całkowitej bezczynności. Odchorowywałem psychiczne rozbicie po liceum i studiach. Siedziałem przed komputerem i przegrywałem samego siebie. Byłem tego świadomy, ale nie potrafiłem się wyrwać z tej matni. Rodzice nie interweniowali.
Po tym czasie pojawiła się iskierka nadziei. „Poprawię maturę, zacznę ambitne studia i wyjdę na ludzi”, pomyślałem. I tak też zrobiłem. Zacząłem te ambitne studia. Powietrze z balonika natychmiast uleciało, nie ukończyłem nawet roku. Przytłoczyły mnie kompleksy. Ci zaradni, oczytani, rozmowni, inteligentni, czarujący młodzi ludzie i ja - ich całkowite zaprzeczenie. Nawet nie potrafiłem się zabrać za naukę, bo stresowałem się na samą myśl o wzięciu książki do ręki.
I wtedy zadziałali rodzice. Nie, nie zapisali mnie do psychiatry, chociaż już od dawna się do tego kwalifikowałem. Kazali mi jeszcze raz zacząć inne studia. Zagwarantowali mi, że wszystko opłacą.
Spróbowałem więc po raz trzeci. Tym razem chyba się udało. Jestem na 5. roku, w ostatnim semestrze. Z 4-letnim opóźnieniem względem standardowej ścieżki edukacyjnej.
Na studiach, a jakże, trzymałem i trzymam się na uboczu. Depresja, bardzo ograniczone kontakty z rówieśnikami (chociaż de facto moimi rówieśnikami nie byli), kompleksy, bierność na zajęciach, strach przed zabraniem głosu, nieangażowanie się w życie studenckie, prokrastynacja, uczenie się do egzaminów na ostatnią chwilę i zdawanie ich byle jak. Nadal dużo internetu i dużo słowa na „m”. Przepis, jak z nieudacznika stać się ludzkim wrakiem.
Po kilku latach jakoś udało mi się przełamać pierwsze lody, które dla normalnego człowieka są kwestią góra dwóch tygodni. Mam jakichś znajomych, z którymi nie utrzymuję dzisiaj żadnego kontaktu. Mam jednego, może dwóch przyjaciół, ale jeszcze z czasów przedstudenckich. Rzadko się z nimi widuję.
Po drodze miałem trzy poważniejsze zauroczenia, może nawet zakochania. Ograniczały się do tego, że przez kilka miesięcy, a nawet lat, wzdychałem jak gówniarz do obiektu mojej wypaczonej miłości, idealizując go i wyobrażając sobie życie u jego boku („jego” czyli obiektu - dlatego użyłem rodzaju męskiego). Piszę „wypaczonej miłości”, bo zachowywałem się jak oferma. Prawie ich nie znałem, nigdy z własnej inicjatywy nie podjąłem rozmowy, a łącznie z nimi wszystkimi zamieniłem może 3 zdania i to zupełnie przypadkiem (kilka godzin temu dowiedziałem się, że moja „ostatnia” miłość wychodzi niebawem za mąż). A nigdy nie zagadałem, bo jestem przygłupi i nie grzeszę urodą, znam swoje miejsce w szeregu. Teraz w nikim się nie kocham, jestem wolny od przynajmniej jednego destrukcyjnego uczucia.
W konwersacji z drugą osobą jestem skrajnie bierny. Rozmowa się nie klei, prawie nic nie mówię, zarówno z powodu braków intelektualnych jak i wyuczonej nieśmiałości, której przyczyną jest świadomość tychże braków. Jedynie przytakuję, bojąc się wyrazić swoją opinię, żeby nie podpaść interlokutorowi. Czasem staram się rzucić jakimś żartem. Wydaje mi się, że jest zabawny, ale nikt się nie śmieje. Głównie z powodu tego, jak nieudolnie go opowiadam.
Moja asertywność jest prawie zerowa. Nie potrafię odmówić bezdomnemu, o którym wiem z dziesięciu źródeł, że jest oszustem, ani natrętnej Romce, która lewą ręką chce mi powróżyć z dłoni, a drugą szuka kieszeni z moim portfelem. Gdy ktoś jest wobec mnie niemiły, to w wyobraźni go wyzywam, ale i tak ulegam tej osobie i może zrobić ze mną wszystko. Gdy okazuje mi sympatię - nawet nieszczerą - to z miejsca mnie takim nastawieniem kupuje i... również może zrobić ze mną wszystko. Pozwoliłbym nawet dać sobie w mordę w biały dzień na środku ulicy i jeszcze bym przepraszał, że pod niewłaściwym kątem nadstawiłem policzek.
Izoluję się od świata w stopniu nie mniejszym niż 5 czy 10 lat temu. Powoli tracę umiejętność posługiwania się żywą mową. Drętwieje mi szczęka, szwankuje dykcja, mówię coraz ciszej, jąkam się. Mam problemy ze spójnym i precyzyjnym formułowaniem myśli, zwłaszcza w stanie stresu, w który taka rozmowa mnie wprowadza. Nie wiem, czy dorobiłem się tego od siedzenia w czterech ścianach, czy po prostu jestem upośledzony. Oglądaliście „Ostatnią rodzinę” o Beksińskich? Zachowuję się trochę jak zagrany przez Dawida Ogrodnika śp. Tomasz Beksiński. Dziwnie mówię, dziwnie się poruszam, histeryzuję, ciągle jestem wkurzony i co jakiś czas mam ochotę się zabić. Tylko że w odróżnieniu od niego niczego już nie osiągnę i pewnie skończę ze sobą znacznie wcześniej.
Czy mam jakieś zainteresowania, hobby, wizję swojej przyszłości? I tak, i nie. Podobno przyczyną nerwicy jest jakiś wewnętrzny konflikt. Mój konflikt wywołany jest przez perfekcjonizm i desperackie pragnienie udowodnienia innym - a przede wszystkim samemu sobie - że jestem wartościową, godną uwagi osobą. To doprowadza mnie do stanu, w którym nie jestem w stanie ocenić, co lubię, co mnie interesuje, co mnie bawi a co nie i kim chciałbym być za 5, 10, 30 lat. Po prostu nie wiem, kim jestem. Chciałbym być lekarzem, biznesmanem, kierowcą rajdowym, gwiazdą rocka progresywnego, a na dodatek zwiedzić cały świat i prowadzić programy popularnonaukowe. Gdzieś przeczytam, że ktoś wygrał fortunę na giełdzie - już myślę o karierze spekulanta. No i nie będę musiał mieć żadnego kontaktu z ludźmi, tylko komputer i ja, świetna sprawa... Za dwa dni usłyszę o jakimś gitarzyście, który wygrał konkurs dla instrumentalistów, i z miejsca chcę zostać artystą. A jak osiągnę jakiś sukces, to może ludzie mnie polubią, mimo że nie jestem duszą towarzystwa? A może zostanę tłumaczem przysięgłym? Jak już zdam ten trudny egzamin państwowy, będę miał ciekawą i dość prestiżową pracę, super, no nie?
To tylko czcze teorie, bo wszystko rozgrywa się jedynie w mojej głowie. W rzeczywistości nie robię niczego i nie potrafię niczego. Jestem nikim, bo nie umiem poświęcić się czemuś do takiego stopnia, aby osiągnąć wymierne efekty. Mam problemy z koncentracją i pamięcią, zwłaszcza tą krótkotrwałą. Jestem niecierpliwy i pełen wątpliwości, że nawet jeśli jakimś cudem coś mi się uda zdziałać, to przez całe życie i tak będę zadawał sobie pytania, czy aby lepiej nie było obrać jakiejś innej drogi? Efekt finalny jest taki, że stoję w miejscu i użalam się nad sobą, podczas gdy inni biegną przed siebie z całych sił. Narasta we mnie gniew na moją własną bezsilność. Próbuję złapać za wiele srok za ogon, więc w garści zostaje mi najwyżej jedno piórko.
Na studiach, po wielu latach podchodów, udało mi się zebrać na odwagę i udać się do psychiatry. Bałem się otworzyć przed obcym człowiekiem i zdradzić mu to, czego nigdy nie powiedziałem rodzicom, których traktuję prawie jak nieznajomych ludzi. Przełamałem się dzięki pomocy bliskiego przyjaciela, który również ma problemy. Opowiedziałem lekarzowi wszystko ze szczegółami. Diagnoza - nerwica. Otrzymałem SSRI, które nie zadziałały tak jak powinny. Rok później, gdy kończyłem studia licencjackie, dopadło mnie przygnębienie większe niż to, do którego przywykłem. Poszedłem jeszcze raz. Inne SSRI dały mi na kilka tygodni zastrzyk dobrego samopoczucia, jakiego nigdy w życiu nie zaznałem. Nadal byłem nieśmiały i nadal nie miałem pracy, ale podjąłem pewne decyzje, których nie podjąłbym bez dopalacza. Nie zabiłem się po raz trzeci, bo nie wyobrażałem sobie, że mógłbym coś takiego zrobić.
...Ale leki po miesiącu zaczęły słabnąć, aż w końcu skończyły się. Wycofałem się rakiem z wcześniejszych postanowień. Wróciłem do punktu wyjścia. Na terapię mnie nie stać, bo jestem bezrobotny. Jestem bezrobotny, bo znalezienie jakiejkolwiek pracy przekracza moje umiejętności, poza tym i tak boję się ludzi, mam dwie lewe ręce, a po kilku dniach puściłbym miejsce pracy z dymem albo doprowadziłbym do innego kataklizmu.
No, może jest ciut lepiej. Nie czuję się już tak bardzo źle, gdy słyszę o sukcesach znajomych ze studiów, ich przygodach przeżytych na wyprawie na drugim końcu świata, ich elokwentne facecje. Być może kuracja antydepresantami przywróciła chemiczną równowagę w moim umyśle do tego stopnia, że po jej przerwaniu znalazłem się o jeden stopień dalej od piekła, które sam sobie zbudowałem. Nie jest bardzo źle, jest tylko źle.
W sytuacjach nowych, do których nie przywykłem, kiedy zalewa mnie fala bodźców, staję się wyjątkowo otępiały. Muzea, galerie handlowe, jazda samochodem, spacer zatłoczoną ulicą. Jestem zdezorientowany tym festiwalem dźwięków, świateł, informacji, którymi jestem bombardowany. Przetworzenie ich zajmuje mi znacznie więcej czasu, niż u normalnego człowieka. Gdy ktoś mnie zaczepia w takich okolicznościach, jestem zupełnie skołowany. Mam ogromne problemy nie tylko z artykulacją tego, co czuję i myślę, ale nawet z samym ocenieniem, co czuję i co myślę! Z podziwem obserwuję ludzi zapraszanych do wywiadów w rozświetlonych studiach telewizyjnych. Nie dość, że potrafią zachować spokój przed milionami widzów, to jeszcze sypną żartem. Ja na ich miejscu schowałbym się pod stołem. Czy to modny tak ostatnimi czasy Zespół Aspergera, autyzm? Kilka symptomów się zgadza - problemy z dykcją, niezborność motoryczna, ogólna „dziwność”. Sądzę jednak, że to nie autyzm. Nie jestem ponadprzeciętnie inteligentny ani zafiksowany na punkcie jednej idei, mam problemy z koncentracją. Gdy mam lepszy humor, zauważam poprawę moich zdolności percepcyjnych i koordynacji ruchowej.
A jeśli chodzi o ogólne samopoczucie, to łopocze ono jak chorągiewka - czasem nawet nie potrafię zdiagnozować, co tak bardzo pogorszyło mój nastrój. Skądś wieje, ale nie wiem, skąd. Wczoraj, gdy zacząłem pisać tego posta, byłem przybity jak nigdy dotąd. Siedząc w towarzystwie roześmianych dwudziestoparolatków, utwierdzałem się w przekonaniu, jak bardzo się od nich różnię. Dzisiaj zupełnym przypadkiem spotkałem po 2 latach swojego znajomego ze studiów licencjackich, który przyjechał z zagranicy na uczelnię, by załatwić formalność. Ponieważ ma ogromne poczucie humoru, lubię go i przede wszystkim nie mam wielkich kompleksów względem jego osoby („oswoiłem się” z nim), to samopoczucie z miejsca mi się poprawiło.
Przy życiu trzyma mnie nadzieja. Czasem pocieszam się: „Jest OK, jesteś jeszcze młody, na pewno dasz radę. Po prostu skup się na jednym i to rób, efekty same przyjdą”. Chwilowe uczucie otuchy niekiedy wręcz podszyte jest nieuzasadnionym entuzjazmem. Siadam przed komputerem i trwonię czas z uczuciem ulgi, że jakoś to będzie, że od jutra zacznę prostą drogą zmierzać ku spełnieniu. Jednak znacznie częściej wahadło przechyla się w drugą stronę, gdy dociera do mnie głos rozsądku: „Starzejesz się, twoi rodzice też. Niczego nie umiesz, niczego nie potrafisz doprowadzić do końca. Spójrz na swoich rówieśników. Ten się żeni, a tamta studiuje 3 kierunki i ma pracę na 2 etaty. Nawet twój młodszy brat się z ciebie śmieje. Jeśli nie weźmiesz się w garść, będzie tylko gorzej. Z roku na rok”. I co wtedy robię? Przygnębiony odpalam kolejną stronę w przeglądarce i rozładowuję stres ślęcząc w internecie, odkładając rozwiązanie problemu na świętego nigdy.
Który punkt widzenia jest bliższy prawdzie? Optymistyczny czy pesymistyczno-realistyczny? Nie oszukujmy się, jednak ten drugi. No bo jak mógłbym dzisiaj, w 2017 roku, podsumować siebie w kilku słowach? Jak wygląda bilans mojego życia?
Już wiem: Mam 28 lat. Kończę studia. Byłem, jestem i będę bezrobotny. Nigdy nawet nie trzymałem dziewczyny za rękę. Po raz czwarty poważnie myślę o odebraniu sobie życia. Mam nerwicę i fobię społeczną.
Od czego zacząć? Zapewne od przedstawienia się. Mam na imię Łukasz. Po tym wstępie najuczciwiej byłoby z mojej strony, gdybym wyłożył Wam szczegółowo nudną i żałosną historię mojej wegetacji. Jednak nie zrobię tego, a przynajmniej nie to jest moją intencją - nie jestem nikim wyjątkowym, szkoda cennej przestrzeni na serwerze i Waszego czasu na czytanie tego chłamu. Poza tym, nawet myślenie i pisanie o sobie samym zadaje mi ból. Będę się więc streszczał.
Mam 28 lat. Kończę studia. Byłem, jestem i będę bezrobotny. Nigdy nawet nie trzymałem dziewczyny za rękę. Po raz czwarty poważnie myślę o odebraniu sobie życia. Mam nerwicę i fobię społeczną.
Wystarczy? Oczywiście, że wystarczy. Te kilka słów doskonale podsumowuje mój żywot. Właściwie możecie przestać w tym miejscu czytać i poradzić mi, żebym się zabił. Reszta postu to tylko rozwinięcie zasygnalizowanych wątków i mało wartościowy słowotok, który i tak starałem się maksymalnie uprościć. Chciałem, żeby było krótko i konkretnie, ale znowu wysmażę jakąś ścianę tekstu, inaczej nie potrafię. Moja nerwica nie pozwala mi zrobić niczego zgodnie z moją wolą. Obiecuję tylko, że nie będę silił się na wyszukane słownictwo i górnolotne żarty. Nie mam do tego ani intelektualnego potencjału, ani nastroju.
Chciałbym wyrzucić z siebie coś, co mnie od lat tak bardzo uwiera. Możecie przeczytać, ale nie musicie. Dalsza lektura może być powodowana Waszym altruizmem, ciekawością bądź masochizmem, ale napisanie czegoś takiego to tylko masochizm. Ale jednak piszę, bo co mi zostało?
W podstawówce i gimnazjum byłem zdolnym uczniem. Byłem też delikatny i nieśmiały, co zwiastowało zbliżające się kłopoty w szkole średniej. Do liceum dostałem się z jednym z najlepszych wyników. Szkoła była jednak w innej miejscowości, klasę stanowiły nowe, nieznane osoby. Bałem się nowego środowiska, nowych nauczycieli, swoich rówieśników, mimo że nigdy mi nie dokuczali. Tak jak przeczuwałem, ogólna nieśmiałość i niezaradność wypchnęły mnie na margines grupy. Jakby ktoś odłączył prąd - z miejsca przestałem się uczyć. Olbrzymie kompleksy paraliżowały mnie do tego stopnia, że ledwie zdawałem do następnej klasy, co jeszcze bardziej wdeptywało w ziemię moje tzw. poczucie wartości. Po zajęciach w szkole siadałem przed komputerem i trwoniłem czas na głupoty. Poza komputerem i internetem popadłem w jeszcze jedno uzależnienie - od czynności autoerotycznych. Celowo określiłem to takim pojęciem, bo napisanie tego słowa na „m” budzi we mnie wstyd i zażenowanie.
To był pierwszy raz, kiedy chciałem ze sobą skończyć. Dlaczego tego nie zrobiłem? Wstydziłem się - „Co ludzie powiedzą?...” Fobia społeczna nie pozwalała mi żyć i nie pozwalała mi umrzeć.
Ukończyłem liceum, nawet zdałem maturę. Nie miałem żadnych planów i żadnych pomysłów co do tego, czym chciałbym się zajmować. Przyszłość jawiła się jako czarna otchłań. Po raz kolejny chciałem odebrać sobie życie. Nawet zarejestrowałem się na forum dla osób planujących popełnić samobójstwo, napisałem kilka postów. Dlaczego się nie zabiłem? Wtedy się po prostu bałem.
Podjąłem jakieś tam studia. Nie dotrwałem do końca drugiego semestru.
Zaczął się trzyletni okres całkowitej bezczynności. Odchorowywałem psychiczne rozbicie po liceum i studiach. Siedziałem przed komputerem i przegrywałem samego siebie. Byłem tego świadomy, ale nie potrafiłem się wyrwać z tej matni. Rodzice nie interweniowali.
Po tym czasie pojawiła się iskierka nadziei. „Poprawię maturę, zacznę ambitne studia i wyjdę na ludzi”, pomyślałem. I tak też zrobiłem. Zacząłem te ambitne studia. Powietrze z balonika natychmiast uleciało, nie ukończyłem nawet roku. Przytłoczyły mnie kompleksy. Ci zaradni, oczytani, rozmowni, inteligentni, czarujący młodzi ludzie i ja - ich całkowite zaprzeczenie. Nawet nie potrafiłem się zabrać za naukę, bo stresowałem się na samą myśl o wzięciu książki do ręki.
I wtedy zadziałali rodzice. Nie, nie zapisali mnie do psychiatry, chociaż już od dawna się do tego kwalifikowałem. Kazali mi jeszcze raz zacząć inne studia. Zagwarantowali mi, że wszystko opłacą.
Spróbowałem więc po raz trzeci. Tym razem chyba się udało. Jestem na 5. roku, w ostatnim semestrze. Z 4-letnim opóźnieniem względem standardowej ścieżki edukacyjnej.
Na studiach, a jakże, trzymałem i trzymam się na uboczu. Depresja, bardzo ograniczone kontakty z rówieśnikami (chociaż de facto moimi rówieśnikami nie byli), kompleksy, bierność na zajęciach, strach przed zabraniem głosu, nieangażowanie się w życie studenckie, prokrastynacja, uczenie się do egzaminów na ostatnią chwilę i zdawanie ich byle jak. Nadal dużo internetu i dużo słowa na „m”. Przepis, jak z nieudacznika stać się ludzkim wrakiem.
Po kilku latach jakoś udało mi się przełamać pierwsze lody, które dla normalnego człowieka są kwestią góra dwóch tygodni. Mam jakichś znajomych, z którymi nie utrzymuję dzisiaj żadnego kontaktu. Mam jednego, może dwóch przyjaciół, ale jeszcze z czasów przedstudenckich. Rzadko się z nimi widuję.
Po drodze miałem trzy poważniejsze zauroczenia, może nawet zakochania. Ograniczały się do tego, że przez kilka miesięcy, a nawet lat, wzdychałem jak gówniarz do obiektu mojej wypaczonej miłości, idealizując go i wyobrażając sobie życie u jego boku („jego” czyli obiektu - dlatego użyłem rodzaju męskiego). Piszę „wypaczonej miłości”, bo zachowywałem się jak oferma. Prawie ich nie znałem, nigdy z własnej inicjatywy nie podjąłem rozmowy, a łącznie z nimi wszystkimi zamieniłem może 3 zdania i to zupełnie przypadkiem (kilka godzin temu dowiedziałem się, że moja „ostatnia” miłość wychodzi niebawem za mąż). A nigdy nie zagadałem, bo jestem przygłupi i nie grzeszę urodą, znam swoje miejsce w szeregu. Teraz w nikim się nie kocham, jestem wolny od przynajmniej jednego destrukcyjnego uczucia.
W konwersacji z drugą osobą jestem skrajnie bierny. Rozmowa się nie klei, prawie nic nie mówię, zarówno z powodu braków intelektualnych jak i wyuczonej nieśmiałości, której przyczyną jest świadomość tychże braków. Jedynie przytakuję, bojąc się wyrazić swoją opinię, żeby nie podpaść interlokutorowi. Czasem staram się rzucić jakimś żartem. Wydaje mi się, że jest zabawny, ale nikt się nie śmieje. Głównie z powodu tego, jak nieudolnie go opowiadam.
Moja asertywność jest prawie zerowa. Nie potrafię odmówić bezdomnemu, o którym wiem z dziesięciu źródeł, że jest oszustem, ani natrętnej Romce, która lewą ręką chce mi powróżyć z dłoni, a drugą szuka kieszeni z moim portfelem. Gdy ktoś jest wobec mnie niemiły, to w wyobraźni go wyzywam, ale i tak ulegam tej osobie i może zrobić ze mną wszystko. Gdy okazuje mi sympatię - nawet nieszczerą - to z miejsca mnie takim nastawieniem kupuje i... również może zrobić ze mną wszystko. Pozwoliłbym nawet dać sobie w mordę w biały dzień na środku ulicy i jeszcze bym przepraszał, że pod niewłaściwym kątem nadstawiłem policzek.
Izoluję się od świata w stopniu nie mniejszym niż 5 czy 10 lat temu. Powoli tracę umiejętność posługiwania się żywą mową. Drętwieje mi szczęka, szwankuje dykcja, mówię coraz ciszej, jąkam się. Mam problemy ze spójnym i precyzyjnym formułowaniem myśli, zwłaszcza w stanie stresu, w który taka rozmowa mnie wprowadza. Nie wiem, czy dorobiłem się tego od siedzenia w czterech ścianach, czy po prostu jestem upośledzony. Oglądaliście „Ostatnią rodzinę” o Beksińskich? Zachowuję się trochę jak zagrany przez Dawida Ogrodnika śp. Tomasz Beksiński. Dziwnie mówię, dziwnie się poruszam, histeryzuję, ciągle jestem wkurzony i co jakiś czas mam ochotę się zabić. Tylko że w odróżnieniu od niego niczego już nie osiągnę i pewnie skończę ze sobą znacznie wcześniej.
Czy mam jakieś zainteresowania, hobby, wizję swojej przyszłości? I tak, i nie. Podobno przyczyną nerwicy jest jakiś wewnętrzny konflikt. Mój konflikt wywołany jest przez perfekcjonizm i desperackie pragnienie udowodnienia innym - a przede wszystkim samemu sobie - że jestem wartościową, godną uwagi osobą. To doprowadza mnie do stanu, w którym nie jestem w stanie ocenić, co lubię, co mnie interesuje, co mnie bawi a co nie i kim chciałbym być za 5, 10, 30 lat. Po prostu nie wiem, kim jestem. Chciałbym być lekarzem, biznesmanem, kierowcą rajdowym, gwiazdą rocka progresywnego, a na dodatek zwiedzić cały świat i prowadzić programy popularnonaukowe. Gdzieś przeczytam, że ktoś wygrał fortunę na giełdzie - już myślę o karierze spekulanta. No i nie będę musiał mieć żadnego kontaktu z ludźmi, tylko komputer i ja, świetna sprawa... Za dwa dni usłyszę o jakimś gitarzyście, który wygrał konkurs dla instrumentalistów, i z miejsca chcę zostać artystą. A jak osiągnę jakiś sukces, to może ludzie mnie polubią, mimo że nie jestem duszą towarzystwa? A może zostanę tłumaczem przysięgłym? Jak już zdam ten trudny egzamin państwowy, będę miał ciekawą i dość prestiżową pracę, super, no nie?
To tylko czcze teorie, bo wszystko rozgrywa się jedynie w mojej głowie. W rzeczywistości nie robię niczego i nie potrafię niczego. Jestem nikim, bo nie umiem poświęcić się czemuś do takiego stopnia, aby osiągnąć wymierne efekty. Mam problemy z koncentracją i pamięcią, zwłaszcza tą krótkotrwałą. Jestem niecierpliwy i pełen wątpliwości, że nawet jeśli jakimś cudem coś mi się uda zdziałać, to przez całe życie i tak będę zadawał sobie pytania, czy aby lepiej nie było obrać jakiejś innej drogi? Efekt finalny jest taki, że stoję w miejscu i użalam się nad sobą, podczas gdy inni biegną przed siebie z całych sił. Narasta we mnie gniew na moją własną bezsilność. Próbuję złapać za wiele srok za ogon, więc w garści zostaje mi najwyżej jedno piórko.
Na studiach, po wielu latach podchodów, udało mi się zebrać na odwagę i udać się do psychiatry. Bałem się otworzyć przed obcym człowiekiem i zdradzić mu to, czego nigdy nie powiedziałem rodzicom, których traktuję prawie jak nieznajomych ludzi. Przełamałem się dzięki pomocy bliskiego przyjaciela, który również ma problemy. Opowiedziałem lekarzowi wszystko ze szczegółami. Diagnoza - nerwica. Otrzymałem SSRI, które nie zadziałały tak jak powinny. Rok później, gdy kończyłem studia licencjackie, dopadło mnie przygnębienie większe niż to, do którego przywykłem. Poszedłem jeszcze raz. Inne SSRI dały mi na kilka tygodni zastrzyk dobrego samopoczucia, jakiego nigdy w życiu nie zaznałem. Nadal byłem nieśmiały i nadal nie miałem pracy, ale podjąłem pewne decyzje, których nie podjąłbym bez dopalacza. Nie zabiłem się po raz trzeci, bo nie wyobrażałem sobie, że mógłbym coś takiego zrobić.
...Ale leki po miesiącu zaczęły słabnąć, aż w końcu skończyły się. Wycofałem się rakiem z wcześniejszych postanowień. Wróciłem do punktu wyjścia. Na terapię mnie nie stać, bo jestem bezrobotny. Jestem bezrobotny, bo znalezienie jakiejkolwiek pracy przekracza moje umiejętności, poza tym i tak boję się ludzi, mam dwie lewe ręce, a po kilku dniach puściłbym miejsce pracy z dymem albo doprowadziłbym do innego kataklizmu.
No, może jest ciut lepiej. Nie czuję się już tak bardzo źle, gdy słyszę o sukcesach znajomych ze studiów, ich przygodach przeżytych na wyprawie na drugim końcu świata, ich elokwentne facecje. Być może kuracja antydepresantami przywróciła chemiczną równowagę w moim umyśle do tego stopnia, że po jej przerwaniu znalazłem się o jeden stopień dalej od piekła, które sam sobie zbudowałem. Nie jest bardzo źle, jest tylko źle.
W sytuacjach nowych, do których nie przywykłem, kiedy zalewa mnie fala bodźców, staję się wyjątkowo otępiały. Muzea, galerie handlowe, jazda samochodem, spacer zatłoczoną ulicą. Jestem zdezorientowany tym festiwalem dźwięków, świateł, informacji, którymi jestem bombardowany. Przetworzenie ich zajmuje mi znacznie więcej czasu, niż u normalnego człowieka. Gdy ktoś mnie zaczepia w takich okolicznościach, jestem zupełnie skołowany. Mam ogromne problemy nie tylko z artykulacją tego, co czuję i myślę, ale nawet z samym ocenieniem, co czuję i co myślę! Z podziwem obserwuję ludzi zapraszanych do wywiadów w rozświetlonych studiach telewizyjnych. Nie dość, że potrafią zachować spokój przed milionami widzów, to jeszcze sypną żartem. Ja na ich miejscu schowałbym się pod stołem. Czy to modny tak ostatnimi czasy Zespół Aspergera, autyzm? Kilka symptomów się zgadza - problemy z dykcją, niezborność motoryczna, ogólna „dziwność”. Sądzę jednak, że to nie autyzm. Nie jestem ponadprzeciętnie inteligentny ani zafiksowany na punkcie jednej idei, mam problemy z koncentracją. Gdy mam lepszy humor, zauważam poprawę moich zdolności percepcyjnych i koordynacji ruchowej.
A jeśli chodzi o ogólne samopoczucie, to łopocze ono jak chorągiewka - czasem nawet nie potrafię zdiagnozować, co tak bardzo pogorszyło mój nastrój. Skądś wieje, ale nie wiem, skąd. Wczoraj, gdy zacząłem pisać tego posta, byłem przybity jak nigdy dotąd. Siedząc w towarzystwie roześmianych dwudziestoparolatków, utwierdzałem się w przekonaniu, jak bardzo się od nich różnię. Dzisiaj zupełnym przypadkiem spotkałem po 2 latach swojego znajomego ze studiów licencjackich, który przyjechał z zagranicy na uczelnię, by załatwić formalność. Ponieważ ma ogromne poczucie humoru, lubię go i przede wszystkim nie mam wielkich kompleksów względem jego osoby („oswoiłem się” z nim), to samopoczucie z miejsca mi się poprawiło.
Przy życiu trzyma mnie nadzieja. Czasem pocieszam się: „Jest OK, jesteś jeszcze młody, na pewno dasz radę. Po prostu skup się na jednym i to rób, efekty same przyjdą”. Chwilowe uczucie otuchy niekiedy wręcz podszyte jest nieuzasadnionym entuzjazmem. Siadam przed komputerem i trwonię czas z uczuciem ulgi, że jakoś to będzie, że od jutra zacznę prostą drogą zmierzać ku spełnieniu. Jednak znacznie częściej wahadło przechyla się w drugą stronę, gdy dociera do mnie głos rozsądku: „Starzejesz się, twoi rodzice też. Niczego nie umiesz, niczego nie potrafisz doprowadzić do końca. Spójrz na swoich rówieśników. Ten się żeni, a tamta studiuje 3 kierunki i ma pracę na 2 etaty. Nawet twój młodszy brat się z ciebie śmieje. Jeśli nie weźmiesz się w garść, będzie tylko gorzej. Z roku na rok”. I co wtedy robię? Przygnębiony odpalam kolejną stronę w przeglądarce i rozładowuję stres ślęcząc w internecie, odkładając rozwiązanie problemu na świętego nigdy.
Który punkt widzenia jest bliższy prawdzie? Optymistyczny czy pesymistyczno-realistyczny? Nie oszukujmy się, jednak ten drugi. No bo jak mógłbym dzisiaj, w 2017 roku, podsumować siebie w kilku słowach? Jak wygląda bilans mojego życia?
Już wiem: Mam 28 lat. Kończę studia. Byłem, jestem i będę bezrobotny. Nigdy nawet nie trzymałem dziewczyny za rękę. Po raz czwarty poważnie myślę o odebraniu sobie życia. Mam nerwicę i fobię społeczną.