A zatem witam i ja
: 2 kwietnia 2017, o 09:03
Witam wszystkich nerwusów! To mój pierwszy raz na tym (jakże dla nas myślących) cennym forum. Z nerwicą zmagam się od niemalże 2 lat. Po pierwszym, zupełnie dla mnie niezrozumiałym napadzie lęku w maju 2015 zaprowadzono mnie do psychiatry. Tam od spokojnego, wyważonego pana dostałam pigułki antydepresyjne SSRI. Wówczas nie wiedziałam kompletnie nic o tym, co mnie dopadło. Chciałam żeby się skończyło i dlatego pełna nadziei sięgnęłam po przepisane tabletki. I rzeczywiście zadziałały…. Po 2 tygodniach poczułam ulgę i wszystko wróciło do normy. Po 3 miesiącach tabletki odstawiłam i przekonana o dalszym mym szczęśliwym żywocie zapomniałam o lęku. Aż do października, kiedy to nerwica zafundowała mi istny szturm, zmasowany atak, bombardowanie ciała i umysłu…. Oczywiście to wszystko działo się nie bez przyczyny. W moim życiu stres gonił stres. Zapędziłam się z czarnymi myślami tak daleko, że zaczęłam się zastanawiać co jest prawdą, a co złudzeniem i wytworem mojej chorej, pesymistycznej wyobraźni. Wróciłam do tabletek nie widząc kompletnie innego wyjścia. Kilka kolejnych miesięcy to horror z najgorszych snów – jadłowstręt, bezsenność, napady walącego serca, odrealnienie i oczywiście pędzące z prędkością światła okrutne myśli. Ponownie minęło trochę (a właściwie sporo) czasu i zaczęłam wracać do „stanów normalnego zachowania emocjonalnego”. Pewnie zadziałały tabletki, ja dużo ćwiczyłam, uprawiałam jogę, chodziłam na wizyty do psychologa… I tak, w troszkę spokojniejszej atmosferze udało mi się przeżyć przez następny ponad rok. Były dni gorsze i lepsze, ale natrętne myśli nie męczyły mnie każdego dnia… Wychowuję sama córeczkę i bałam się podjąć prawdziwą walkę z odrzuceniem tabletek; bałam się, że nie będę miała siły zająć się dzieckiem, domem, pracą i jeszcze (a może przede wszystkim) swoją rozemocjonowaną głową. Niestety nie mogłam na nikogo tak szczerze liczyć…. Wiedziałam, że nie otrzymam znikąd wsparcia, zrozumienia… Zdawałam sobie sprawę z tego że ciężar obowiązków dnia codziennego muszę dźwigać sama. Dlatego też nie zrezygnowałam przez tak długi czas z tabletek.
W lutym jednak postanowiłam zawalczyć o siebie. A że moment był sprzyjający, dużo radości, jakby mniej stresów – uznałam, że czas najwyższy; że dam rade; że jestem gotowa. Postanowiłam tak naprawdę, tak ze zrozumieniem, z zaangażowniem zagłębić się w literaturę. Kilka razy przeczytałam bloga Grzegorza Szaffera, trafiłam na niezwykle inspirującą historię zdrowienia Victora, posłuchałam motywujących filmików, pochłonęłam kilka książek….
Zaczęłam rozumieć nerwicę, spędziłam WIELE godzin na zaburzeni.pl czytając co mają inni do powiedzenia. Czułam się tak bardzo gotowa jak nigdy wcześniej.
Tabletki odstawiałam powoli, rozważnie aby ustrzec się przed negatywnymi skutkami nagłego odstawienia. Po 3 tygodniach nerwica mnie zaczęła wciągać w swój bardzo nieprzyjemny świat. Jednak podążając za wskazówkami tych którzy wygrali (bardzo pomagały mi artykuły i historie pt.: „Pokonałem nerwicę”, „Wygrałam!”) akceptowałam lęki, a strachom pokazywałam język. Wymyśliłam sobie, że na bezsenność w nocy odpalę fajny program w kompie, a brak apetytu… cóż, pomyślałam, że nic się nie stanie jak trochę schudnę. I było całkiem dobrze, pokonywałam małe porażki i byłam z siebie dumna. Aż do dnia wczorajszego. Złamał mnie okropny atak paniki… Zaczęłam bać się, że nerwica będzie postępować i nie będę w stanie podołać wszelkim problemom… Powiedzcie mi dlaczego tak jest…. Wiem, że nie naprawię swojej głowy w miesiąc, ale żeby od razu taki strzał… <boks>
Medytuję, pracuję nad oddechem, stosuję afirmację…. A od wczoraj strach nade mną bezczelnie panuje.
Rozmawiam ze sobą, racjonalizuję, staram się ignorować nachodzące mnie lęki. I kurcze…. Nie wiem co robię źle….
Akceptacja idzie się pykać, a moja motywacja….. gdzież ona jest?? A motywacja jest ważna; bez niej prawdopodobieństwo sukcesu się oddala.
I logicznie myśląc wiem, że muszę uzbroić się w cierpliwość. I jak to u nas bywa - logika swoje, emocje swoje.
Taaaaak, potrzebowałam się wygadać.
Pozdrawiam wszystkich.
W lutym jednak postanowiłam zawalczyć o siebie. A że moment był sprzyjający, dużo radości, jakby mniej stresów – uznałam, że czas najwyższy; że dam rade; że jestem gotowa. Postanowiłam tak naprawdę, tak ze zrozumieniem, z zaangażowniem zagłębić się w literaturę. Kilka razy przeczytałam bloga Grzegorza Szaffera, trafiłam na niezwykle inspirującą historię zdrowienia Victora, posłuchałam motywujących filmików, pochłonęłam kilka książek….
Zaczęłam rozumieć nerwicę, spędziłam WIELE godzin na zaburzeni.pl czytając co mają inni do powiedzenia. Czułam się tak bardzo gotowa jak nigdy wcześniej.
Tabletki odstawiałam powoli, rozważnie aby ustrzec się przed negatywnymi skutkami nagłego odstawienia. Po 3 tygodniach nerwica mnie zaczęła wciągać w swój bardzo nieprzyjemny świat. Jednak podążając za wskazówkami tych którzy wygrali (bardzo pomagały mi artykuły i historie pt.: „Pokonałem nerwicę”, „Wygrałam!”) akceptowałam lęki, a strachom pokazywałam język. Wymyśliłam sobie, że na bezsenność w nocy odpalę fajny program w kompie, a brak apetytu… cóż, pomyślałam, że nic się nie stanie jak trochę schudnę. I było całkiem dobrze, pokonywałam małe porażki i byłam z siebie dumna. Aż do dnia wczorajszego. Złamał mnie okropny atak paniki… Zaczęłam bać się, że nerwica będzie postępować i nie będę w stanie podołać wszelkim problemom… Powiedzcie mi dlaczego tak jest…. Wiem, że nie naprawię swojej głowy w miesiąc, ale żeby od razu taki strzał… <boks>
Medytuję, pracuję nad oddechem, stosuję afirmację…. A od wczoraj strach nade mną bezczelnie panuje.
Rozmawiam ze sobą, racjonalizuję, staram się ignorować nachodzące mnie lęki. I kurcze…. Nie wiem co robię źle….
Akceptacja idzie się pykać, a moja motywacja….. gdzież ona jest?? A motywacja jest ważna; bez niej prawdopodobieństwo sukcesu się oddala.
I logicznie myśląc wiem, że muszę uzbroić się w cierpliwość. I jak to u nas bywa - logika swoje, emocje swoje.
Taaaaak, potrzebowałam się wygadać.
Pozdrawiam wszystkich.