moja historia, czyli jak stałem się kłębkiem nerwów
: 2 maja 2015, o 22:52
Moja historia z "tym" (bo w sumie nie wiadomo do końca co to było/jest) zaczęła się już bardzo dawno temu, bo w 1999 roku. Miałem wówczas 13 lat, byłem dobrym uczniem, ze 100% frekwencją, ogólnie byłem lubiany. Zaczęło się jak to zwykle bywa od błahostki. Zrobiło mi się słabo w kościele. Pomimo, że minęło tyle lat pamiętam to jakby to było wczoraj.... Oczywiście nikt się tym jakoś specjalnie nie przejął. Nasz kościół mieścił się w piwnicy, było tam duszno i parno i w zasadzie co niedziela komuś robiło się słabo. Normalna rzecz. Zdarza się każdemu.
Potem nie działo się nic. Nie wydawało się by było to coś innego niż zwykłe zasłabnięcie. Kolejne miesiące były najzwyczajniejsze w świecie. Do czasu... Pod koniec maja 2000 roku zaczęło mnie "to" łapać w szkole. Nie mogłem przebywać w klasie bo od razu miałem serce w gardle, nogi jak z waty itp. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsze było to poczucie, że widzę i słyszę wszystko dookoła, ale tak jakby z oddali. Że ruszam się, chodzę, mówię, ale nie miałem poczucia że ja to robię. Wszystko było takie jakieś odległe... A ja jakbym obserwował to z mojej głowy.... (nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć). Punkt kulminacyjny nastąpił w pewien upalny piątek, gdy po prostu wyszedłem z klasy. Nie dałem rady....
Resztę roku szkolnego przewagarowałem. "Na szczęście" to był już czerwiec, czas gdy frekwencja zazwyczaj jest niższa. A ja jako dobry uczeń nigdy nie opuszczałem lekcji. Dlatego "udało mi się" w ten spośób dotrwać do rozdania świadectw. Następnie wakacje, które były koszmarem. "To" łapało mnie nawet w towarzystwie osób mi najbliższych. Nowy rok szkolny, nowy zapał, nowa wiara. Wystarczyło tylko jej na dwa dni. Znów wagary. Tym razem jednak się wydało...
Rodzice nie bardzo wiedzieli co zrobić. Podejrzewali, że to kwestia tego że koledzy mi dokuczają. Zaprowadzili mnie do psychologa, który swoją drogą jest moim wujkiem. Pogadał ze mną, porobiłem jakieś testy. Stwierdził że ja po prostu taki jestem, że nie lubię przebywać wśród ludzi. Taki mam charakter i to się nie zmieni. Z perspektywy czasu wiem, że miał rację, ale to nie to było źródłem problemów.
Kolejjne kilka tygodni to pasmo sukcesów. Chodziłem do szkoły i dawałem radę. Rodzice nie próbowali już nigdzie mnie prowadzać. Myśleli, że po sprawie. Do czasu gdy znów zacząłem wagarować. Nie pamiętam dziś co się stało tego przyczyną. Ale znów się wydało, tym razem bardzo szybko...
Tym razem rodzice wzięli się za mnie na poważnie. Wizyta w przychodni dla dzieciaków z problemami. Byłem raz, nie wiedzieli co mi jest, ale namawiali bym chodził na terapię. Niestety, kolidowała ona z moją szkołą więc nic z tego nie wyszło. Później inna poradnia. Psychiatra. Badania laboratoryjne - EKG, echo serca, badanie dna oka, EEG. Nic nie wykazały. Psychiatra rozłożył ręce i skierował do psychologa. Chodziłem do niego przez jakiś czas co kilka tygodni. Nie dało mi to nic, miałem poczucie straty czasu.
Wreszcie jakoś trafiłem do grupy zajęciowej. Ale terapia odbiegała od tego jak przeciętny człowiek sobie ją wyobraża. Nie było rozmów o emocjach, nie było jakichś prób walki z naszymi problemami. Po prostu spotykaliśmy się tam co tydzień, graliśmy w gry, gadaliśmy ze sobą itp. Nigdy nie dowiem się czy to była taka metoda na nas, czy po prostu to było stowarzyszenie, które wyłudzało środki publiczne a potem nic nie robiło. Nie wnikam. Chodziłem tam póltora roku. Czy mi to coś to dało? Nie wiem.
Czas jednak płynął. Skończyłem gimnazjum, poszedłem do liceum. Dalej mnie "to" łapało, ale rzadziej. Potem szkoła policealna, pierwsza dziewczyna, do której miałem koszmarnie daleko (3 i pół godziny drogi w dwie strony), praca studia. Wydawało mi się że to wszystko jest już za mną. Owszem, wciąż zdarzały się momenty gdy "to" mnie łapało, ale były one naprawdę rzadkie - 2, moze 3 razy w roku. Pomimo okropnego samopoczucia nie dezorganizowało mi to życia i można było sobie z tym dać radę. Myślałem, że z tego w pewnym sensie wyrosłem, że może to była wina burzy hormonów w związku z dojrzewaniem. Nie wiem. Tak czy inaczej było normalnie.
Do czasu...
Aktualny mój stan jest o niebo gorszy niż wówczas. Wszystko zaczęło się 30 grudnia, a więc dobre 4 miesiące temu. Jak zwykle była to błahostka. Zaspałem do pracy. Niewiele, 20 minut. Zerwałem się szybko, ubrałem i w zasadzie po 3 minutach już zbiegałem po klatce. Do pracy mam niedaleko (ok. 15 minut pieszo), jednakże po przejściu może ze 200 metrów poczułem się jakbym miał umrzeć. Serce w gardle, kolana jak z waty, oczy zalały mi łzy. Znów to poczucie, że obserwuję wszystko z mojej głowy... Wróciłem do domu, wsiadłem w samochód i pojechałem do pracy. Tam też różowo nie było. Wracając ze sklepu ze śniadaniem (mówimy o odległości rzędu 50m) wracałem "po ścianach" chwiejąc się na nogach. Doskonale wiem, że mój stan spowodowany był zbyt szybkim wstaniem, brakiem śniadania itp. Nie jestem do tego przyzwyczajony i myślę, że wiele osób mogłoby się w takiej sytuacji poczuć jak "zakręcone". Normalna sprawa.
Od tamtej jednak pory moje życie to sinusoida raz lepszych raz gorszych okresów. Są takie dni i tygodnie gdy mogę wszystko. Jeżeli wydarzy się coś mega pozytywnego, jakaś sytuacja która wydaje mi się nie do przejscia i mi się uda przetrwać bez "tego" nabieram sił. Nawet do tego stopnia, że chodzenie do pracy sprawia mi przyjemność, mam poczucie, że mogę wszystko, że jest tak fajnie. Wystarczy jednak jakieś wydarzenie, które podetnie mi skrzydła i znów przemykam się jak cień wyczekując gdy "to" znów nadejdzie. A jak wiadomo im bardziej się człowiek boi, tym większa szansa że "to" powróci...
Aktualnie właśnie jestem w dołku. Tydzień temu, w niedzielę, byliśmy na chrzcinach. Nie działo się nic, aż do pewnego momentu, gdy "to" nadeszło z tak ogromną mocą, że w zasadzie nic nie widziałem na oczy, a właściwie widziałem, ale jakbym tego nie przetwarzał. Ten epizod zakończył okres 2 tygodni, w których czulem się niesamowicie, bardzo chętnie chodziłem wszędzie, załatwiałem wszystko itp. Było dobrze do tego stopnia, że gdy miałem możliwość podwózki do pracy to rezygnowałem, bo chciałem iść pieszo, jakby się napawając tym, że "mogę wszystko".
Zmierzając do końca. Jakiś czas temu powiedziałem najbliższej mi osobie, z którą mieszkam, o wszystkim. Ona się na tym nie zna, wiec niewiele może mi pomóc, ale przynajmniej mam ten komfort że nie muszę wymyślać powodów dla których nie chcę iść w zatłoczone miejsce albo chcę już iść do domu. Ona interesuje się zdrowym żywieniem i poleciła mi bym suplementował się różnymi środkami. Od jakiegoś czasu biorę magnez, tran, popijam jakieś ziołowe coś na obniżenie ciśnienia. Do tego stosuję leki na uspokojenie bez recepty - valerin maks, a czasem coś innego jak mi farmaceuta poleci. Nie wiem czy to pomaga, szczerze wątpię. Do tego samo branie tylu pigułek sprawia, że czuję się gorzej, bo ja generalnie jestem osobą nie chorujacą i poza faktycznymi przeziębieniami czy tabletką na ból głowy nigdy nic nie brałem.
Spróbowałem zebrać do kupy moje objawy i wygląda to tak:
- przede wsztkim drżenie nóg, a czasem jakby ich sztywność, wrażenie uginania, odkąd biorę magnez jest w tym względzie lepiej
- zawroty głowy, chodzenie "po ścianach", lęk przed przewróceniem się, również jest to jakby mniej dokuczliwe ostatnio
- walące serce, puls rzędu 130
- zlewne poty, do tego stopnia że pocę się nawet za uszami (noszę okulary)
- najgorsze są jednak takie "uderzenia", gdzie siedzę sobie, jest normalnie, jestem w miejscu które znam, wśród ludzi których znam i nagle "bach" wszystko się zaczyna, bez żadnego powodu, takie wrażenie oderwania się od tego miejsca gdzie jestem, widzę i słyszę wszystko dookoła, ale jakby to było tak obok
- całkowity brak koncentracji, gdy "to" mnie łapie nie jestem w stanie odwrócić myśli w jakimkolwiek, nawet błachym kierunku, nie udaje mi się wspominać dobrych i pozytywnych chwil, pustka w głowie
- czasami odczuwam lęk przed odezwaniem się, mam wrażenie że to jest coś co mnie przerasta
- ogólne wrażenie beznadziejności, gdy "to" mnie łapie mam wrażenie, że padnę tu i teraz, że jeszcze kilka kroków, kilka chwil, kilka oddechów i stracę przytomność i obudzę się w szpitalu, a może wcale się nie obudzę.... i to pomimo, że pomimo iż parę razy czułem się "o włos" to nigdy tak naprawdę nic się nie wydarzyło...
Jeszcze kilka miesięcy temu byłem radosnym facetem uwielbiającym chodzić i kochającym swoją pracę. Nie było dla mnie większej przyjemnosci niż w niedzielę czy sobotę wyjśc z domu i pójść na dwugodzinny spacer. Owszem, byłem zmęczony, ale szczęśliwy. Teraz na myśl o wyjściu do pobliskiego parku ściska mnie w żołądku, a gdybym miał iść w jakieś naprawde odległe miejsce daleko od domu (np do ZOO) to chyba bym umarł jeszcze zanim bym tam dojechał. "To" zabiera mi wszystko co mnie cieszy. Pomimo iż wiem, że to tylko wytwór mojej własnej głowy nie umiem nic z tym zrobić i złapać żadnego punktu zaczepienia.
Nie liczę na pomoc, bo wiem że jedyne co można zrobić to pewnie faszerować się lekami. Licze że może wyrzucenie tego z siebie coś mi pomoże. Treść tego postu przerobiłem przez te 4 miesiące wielokrotnie w głowie.
Potem nie działo się nic. Nie wydawało się by było to coś innego niż zwykłe zasłabnięcie. Kolejne miesiące były najzwyczajniejsze w świecie. Do czasu... Pod koniec maja 2000 roku zaczęło mnie "to" łapać w szkole. Nie mogłem przebywać w klasie bo od razu miałem serce w gardle, nogi jak z waty itp. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsze było to poczucie, że widzę i słyszę wszystko dookoła, ale tak jakby z oddali. Że ruszam się, chodzę, mówię, ale nie miałem poczucia że ja to robię. Wszystko było takie jakieś odległe... A ja jakbym obserwował to z mojej głowy.... (nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć). Punkt kulminacyjny nastąpił w pewien upalny piątek, gdy po prostu wyszedłem z klasy. Nie dałem rady....
Resztę roku szkolnego przewagarowałem. "Na szczęście" to był już czerwiec, czas gdy frekwencja zazwyczaj jest niższa. A ja jako dobry uczeń nigdy nie opuszczałem lekcji. Dlatego "udało mi się" w ten spośób dotrwać do rozdania świadectw. Następnie wakacje, które były koszmarem. "To" łapało mnie nawet w towarzystwie osób mi najbliższych. Nowy rok szkolny, nowy zapał, nowa wiara. Wystarczyło tylko jej na dwa dni. Znów wagary. Tym razem jednak się wydało...
Rodzice nie bardzo wiedzieli co zrobić. Podejrzewali, że to kwestia tego że koledzy mi dokuczają. Zaprowadzili mnie do psychologa, który swoją drogą jest moim wujkiem. Pogadał ze mną, porobiłem jakieś testy. Stwierdził że ja po prostu taki jestem, że nie lubię przebywać wśród ludzi. Taki mam charakter i to się nie zmieni. Z perspektywy czasu wiem, że miał rację, ale to nie to było źródłem problemów.
Kolejjne kilka tygodni to pasmo sukcesów. Chodziłem do szkoły i dawałem radę. Rodzice nie próbowali już nigdzie mnie prowadzać. Myśleli, że po sprawie. Do czasu gdy znów zacząłem wagarować. Nie pamiętam dziś co się stało tego przyczyną. Ale znów się wydało, tym razem bardzo szybko...
Tym razem rodzice wzięli się za mnie na poważnie. Wizyta w przychodni dla dzieciaków z problemami. Byłem raz, nie wiedzieli co mi jest, ale namawiali bym chodził na terapię. Niestety, kolidowała ona z moją szkołą więc nic z tego nie wyszło. Później inna poradnia. Psychiatra. Badania laboratoryjne - EKG, echo serca, badanie dna oka, EEG. Nic nie wykazały. Psychiatra rozłożył ręce i skierował do psychologa. Chodziłem do niego przez jakiś czas co kilka tygodni. Nie dało mi to nic, miałem poczucie straty czasu.
Wreszcie jakoś trafiłem do grupy zajęciowej. Ale terapia odbiegała od tego jak przeciętny człowiek sobie ją wyobraża. Nie było rozmów o emocjach, nie było jakichś prób walki z naszymi problemami. Po prostu spotykaliśmy się tam co tydzień, graliśmy w gry, gadaliśmy ze sobą itp. Nigdy nie dowiem się czy to była taka metoda na nas, czy po prostu to było stowarzyszenie, które wyłudzało środki publiczne a potem nic nie robiło. Nie wnikam. Chodziłem tam póltora roku. Czy mi to coś to dało? Nie wiem.
Czas jednak płynął. Skończyłem gimnazjum, poszedłem do liceum. Dalej mnie "to" łapało, ale rzadziej. Potem szkoła policealna, pierwsza dziewczyna, do której miałem koszmarnie daleko (3 i pół godziny drogi w dwie strony), praca studia. Wydawało mi się że to wszystko jest już za mną. Owszem, wciąż zdarzały się momenty gdy "to" mnie łapało, ale były one naprawdę rzadkie - 2, moze 3 razy w roku. Pomimo okropnego samopoczucia nie dezorganizowało mi to życia i można było sobie z tym dać radę. Myślałem, że z tego w pewnym sensie wyrosłem, że może to była wina burzy hormonów w związku z dojrzewaniem. Nie wiem. Tak czy inaczej było normalnie.
Do czasu...
Aktualny mój stan jest o niebo gorszy niż wówczas. Wszystko zaczęło się 30 grudnia, a więc dobre 4 miesiące temu. Jak zwykle była to błahostka. Zaspałem do pracy. Niewiele, 20 minut. Zerwałem się szybko, ubrałem i w zasadzie po 3 minutach już zbiegałem po klatce. Do pracy mam niedaleko (ok. 15 minut pieszo), jednakże po przejściu może ze 200 metrów poczułem się jakbym miał umrzeć. Serce w gardle, kolana jak z waty, oczy zalały mi łzy. Znów to poczucie, że obserwuję wszystko z mojej głowy... Wróciłem do domu, wsiadłem w samochód i pojechałem do pracy. Tam też różowo nie było. Wracając ze sklepu ze śniadaniem (mówimy o odległości rzędu 50m) wracałem "po ścianach" chwiejąc się na nogach. Doskonale wiem, że mój stan spowodowany był zbyt szybkim wstaniem, brakiem śniadania itp. Nie jestem do tego przyzwyczajony i myślę, że wiele osób mogłoby się w takiej sytuacji poczuć jak "zakręcone". Normalna sprawa.
Od tamtej jednak pory moje życie to sinusoida raz lepszych raz gorszych okresów. Są takie dni i tygodnie gdy mogę wszystko. Jeżeli wydarzy się coś mega pozytywnego, jakaś sytuacja która wydaje mi się nie do przejscia i mi się uda przetrwać bez "tego" nabieram sił. Nawet do tego stopnia, że chodzenie do pracy sprawia mi przyjemność, mam poczucie, że mogę wszystko, że jest tak fajnie. Wystarczy jednak jakieś wydarzenie, które podetnie mi skrzydła i znów przemykam się jak cień wyczekując gdy "to" znów nadejdzie. A jak wiadomo im bardziej się człowiek boi, tym większa szansa że "to" powróci...
Aktualnie właśnie jestem w dołku. Tydzień temu, w niedzielę, byliśmy na chrzcinach. Nie działo się nic, aż do pewnego momentu, gdy "to" nadeszło z tak ogromną mocą, że w zasadzie nic nie widziałem na oczy, a właściwie widziałem, ale jakbym tego nie przetwarzał. Ten epizod zakończył okres 2 tygodni, w których czulem się niesamowicie, bardzo chętnie chodziłem wszędzie, załatwiałem wszystko itp. Było dobrze do tego stopnia, że gdy miałem możliwość podwózki do pracy to rezygnowałem, bo chciałem iść pieszo, jakby się napawając tym, że "mogę wszystko".
Zmierzając do końca. Jakiś czas temu powiedziałem najbliższej mi osobie, z którą mieszkam, o wszystkim. Ona się na tym nie zna, wiec niewiele może mi pomóc, ale przynajmniej mam ten komfort że nie muszę wymyślać powodów dla których nie chcę iść w zatłoczone miejsce albo chcę już iść do domu. Ona interesuje się zdrowym żywieniem i poleciła mi bym suplementował się różnymi środkami. Od jakiegoś czasu biorę magnez, tran, popijam jakieś ziołowe coś na obniżenie ciśnienia. Do tego stosuję leki na uspokojenie bez recepty - valerin maks, a czasem coś innego jak mi farmaceuta poleci. Nie wiem czy to pomaga, szczerze wątpię. Do tego samo branie tylu pigułek sprawia, że czuję się gorzej, bo ja generalnie jestem osobą nie chorujacą i poza faktycznymi przeziębieniami czy tabletką na ból głowy nigdy nic nie brałem.
Spróbowałem zebrać do kupy moje objawy i wygląda to tak:
- przede wsztkim drżenie nóg, a czasem jakby ich sztywność, wrażenie uginania, odkąd biorę magnez jest w tym względzie lepiej
- zawroty głowy, chodzenie "po ścianach", lęk przed przewróceniem się, również jest to jakby mniej dokuczliwe ostatnio
- walące serce, puls rzędu 130
- zlewne poty, do tego stopnia że pocę się nawet za uszami (noszę okulary)
- najgorsze są jednak takie "uderzenia", gdzie siedzę sobie, jest normalnie, jestem w miejscu które znam, wśród ludzi których znam i nagle "bach" wszystko się zaczyna, bez żadnego powodu, takie wrażenie oderwania się od tego miejsca gdzie jestem, widzę i słyszę wszystko dookoła, ale jakby to było tak obok
- całkowity brak koncentracji, gdy "to" mnie łapie nie jestem w stanie odwrócić myśli w jakimkolwiek, nawet błachym kierunku, nie udaje mi się wspominać dobrych i pozytywnych chwil, pustka w głowie
- czasami odczuwam lęk przed odezwaniem się, mam wrażenie że to jest coś co mnie przerasta
- ogólne wrażenie beznadziejności, gdy "to" mnie łapie mam wrażenie, że padnę tu i teraz, że jeszcze kilka kroków, kilka chwil, kilka oddechów i stracę przytomność i obudzę się w szpitalu, a może wcale się nie obudzę.... i to pomimo, że pomimo iż parę razy czułem się "o włos" to nigdy tak naprawdę nic się nie wydarzyło...
Jeszcze kilka miesięcy temu byłem radosnym facetem uwielbiającym chodzić i kochającym swoją pracę. Nie było dla mnie większej przyjemnosci niż w niedzielę czy sobotę wyjśc z domu i pójść na dwugodzinny spacer. Owszem, byłem zmęczony, ale szczęśliwy. Teraz na myśl o wyjściu do pobliskiego parku ściska mnie w żołądku, a gdybym miał iść w jakieś naprawde odległe miejsce daleko od domu (np do ZOO) to chyba bym umarł jeszcze zanim bym tam dojechał. "To" zabiera mi wszystko co mnie cieszy. Pomimo iż wiem, że to tylko wytwór mojej własnej głowy nie umiem nic z tym zrobić i złapać żadnego punktu zaczepienia.
Nie liczę na pomoc, bo wiem że jedyne co można zrobić to pewnie faszerować się lekami. Licze że może wyrzucenie tego z siebie coś mi pomoże. Treść tego postu przerobiłem przez te 4 miesiące wielokrotnie w głowie.