Eksplozja gniewu. Toksyczna rodzina. Decyzja o urwaniu kontaktu.
: 8 lipca 2020, o 20:34
Cześć.
Nie jestem pewna, chyba ten post ma mieć dla mnie charakter terapeutyczny. Mam nadzieję również, że skłoni do dyskusji - być może jest ktoś kto miał podobna sytuację (mam na myśli głównie tę rodzinną) i będzie uprzejmy podzielić się swoim doświadczeniem i może coś doradzi/opowie.
Wezbrała we mnie ogromna złość. Złość i gniew jakich dotąd w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Jeśli ktoś prześledzi moje posty, dowie się, że moja sytuacja rodzinna była trudna. Nie było biedy czy głodu, w zamian tego wychowywałam się w emocjonalnej patologii, gdzie tzw. "miłość" była synonimem przemocy z dorobioną filozofią. Dopiero teraz potrafię to nazwać, potrzebowałam na to jednak wiele długich i trudnych dla mnie lat.
Jestem przed 30stką. Od zawsze byłam w serduszku takim ponuraczkiem, nie rozumiałam skąd się to bierze. Natomiast nerwica i ciągła derealizacja jest przy mnie od około 4 lat, czy 5. Tak naprawdę, to już nawet nie pamiętam. Przyszło z masą somatów, które trzymają się kurczowo i nie chcą odejść. Znacie to z pewnością. Classic case. Mam za sobą 2 lata terapii, ktora dawała jakieś tam całkiem wymierne efekty. Jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, że poszły jak krew w piach. Otworzyły mi się oczy, przyszła świadomość krzywdy, a przede wszystkim PEWNOŚĆ tej krzywdy, którą poddawałam przez lata pod wątpliwość, bo wierzyć mi się nie chciało gdzieś w głębi duszy, że własna rodzina, własna matka mnie po prostu nie kocha.
A potem przyszła złość, złość na to, co się przez to ze mną dzieje, że te rany są tak głęboko, że stanowią o moim życiu, że są większe ode mnie i mnie niszczą.
Matka ultra-wierząca, ojciec nie mający nic do powiedzenia, "lepsze" rodzeństwo, które uzurpuje sobie prawdo do traktowania mnie jak śmiecia, bo przeciez przykład idzie z góry. Całe życie moja indywidualność, odmienność charakteru i tożsamość była tłumiona, wyśmiewana, zastraszana. Nie mówię tu o czymś wyjątkowym, nie jestem wybitnie ekscentryczna. Mówię o podstawowych prawach. "Miłość" warunkowa, sprzeczne informacje, sprzeczne sygnały. W imię idei, bo tak trzeba, bo nie pyskuj. Coś takiego jak własne zdanie było tępionew zarodku, nie wspomne o jego poszanowaniu. Jednak była we mnie zawsze niezgoda na tego typu praktyki i zawsze starałam się o to moje "ja" walczyć. Tym samym świadomie lub i nie już "za młodu" podjęłam decyzję o zostaniu czarną owcą. Moja matka ma osobowość chorą, narcystyczną, agresywną. Musi być w centrum. W tym kosciele to już prawie mieszka, uważa się za świętą. Szczerze, to wiecej czasu spędzała tam niż z rodziną. Jako nastolatka potrafiłam mieć to jeszcze głęboko. Z czasem było coraz trudniej, bo im życie stawało się poważniejsze, tym odpowiednio większe rany były mi zadawane. Szambo musiało kiedyś wybić i tak się stało.
Gdybym miała opisywać wszystkie patologiczne sytuacje, nie starczyłoby tygodnia. Jednak opiszę krótko kilka scenek z życia:
* Potrafiła karać mnie milczeniem przez tydzień, ponieważ nie poszłam w niedzielę do spowiedzi
* Uderzyła mnie po tym jak rozstałam się z chłopakiem (miałam 20 lat), ponieważ według niej była to oznaka braku szacunku do niej, gdyż ona jako matka zdążyła się juz w tą relację jako potencjalna przyszła teściowa zaangażować
* Pewnego roku wybierałam się na alternatywne święta za granicą. Jednego dnia kupuje ze mną ciuchy na wyjazd. Drugiego drze się w niebogłosy: brak szacunku, jak jej święta będą wyglądać. Pamiętam jak dziś: to przez Ciebie cierpię, jesteś moim krzyżem.
*skarżyłam się na chwilowe złe samopoczucie, bez słowa wstała i wyciągnęła z szuflady wszystkie wyniki/diagnozy/badania, podstawiając mi powoli każdą jedną pod nos. ona ma ZAWSZE gorzej.
Tylko ja nikomu krzywdy nie robię. Samo moje istnienie wystarczy.
Jest przy tym obrzydliwie pasywnie-agresywna. Cedzi przez zęby, używa dużych słów. Każdy przejaw indywidualności, czyli czegoś, do czego każdy człowiek ma prawo, jest w jej oczach brakiem szacunku. Ona zawsze ma prawo powiedzieć wszystko. Ma prawo zranić, ponieważ jest matką. Nie zgadzasz się ze mna? Nie jesteś pod butem? To znaczy, że mnie nie kochasz.
Jakiś czas temu za namową terapeutki podjęłam się konfrontacji. Wyjawić moje problemy, porozmawiać szczerze o tej relacji. Zero empatii. Zero zainteresowania, zimny i agresywny dystans. Usłyszałam, że ona nie ma sobie nic do zarzucenia. Wyparła się wszystkiego, probowala mnie ośmieszyć, wmówić ze to wszystko wynik dzieciecej fantazji. Awantura. Trzasnęłam drzwiami. Kontakt zerwany na kilka dlugich miesiecy. Potem przepraszała mnie na kolanach. Teraz juz wiem, ze to był kolejny cyrk.
Ale zyłam tak sobie dalej. Byly czasy lepsze, gorsze, jednak starałam się zaakceptować fakt, że matka jest trudna.
Jednak ostatnio coś "pierdolło". W ogóle ten rok to jest do dupy jakiś. Ta korona mnie dojechała psychicznie konkretnie. Miałam jakieś ceregiele ze zdrowiem, ogólnie to moje samopoczucie można było porównać do zaschnietego krowiego kloca w polu. Ból całego ciała, ból istnienia. Stres mnie zjadł. Potem lekko wydobrzałam. W tym czasie jednak nasze relacje się trochę ociepliły. A że mieszkam daleko, to mnie k*rwa tak znieczuliło i uśpiło moją czujność o czym miałam się później przekonać. A myślałam, że w końcu będzie zmiana. Och, jak ja się pomyliłam to tylko Bóg jeden wie.
Jechałam do Polski w odwiedziny szczesliwa, świeżo zaręczona, plany na przyszłość, dom, drzewo, pies, kot. Gotowa się podzielić dobrymi wieściami z najbliższymi. Wszyscy inni przyjaciele/rodzina zachwyceni. Tylko moja rodzina, wkur*ona tak, że nawet nie potrafią tego ukryć. Usłyszeć od własnej matki, że Twoje wesele to dla niej żadne wydarzenie rodzinne jest dość nieciekawym przezyciem. Sytuacja tak eskalowała, zwrot akcji jak w filmie, że skończyło się wyzwiskami od szatanów, zniewagami w kierunku narzeczonego, jego bliskich (nie znają się, na oczy się nie widzieli), wmawianiem kłamstw, udawaniem zawału. Tylko, że ja nie wiem o co jej chodzi i dlaczego. To było tak absurdalne i przykre, że po wyjściu stamtąd na dobre 2 godziny brakło mi tchu. Emocje.
Finał jest taki, że otworzyło mi to oczy, że to się nigdy nie zmieni i na szali stawiam albo kontakt z matką albo moje dobre samopoczucie. I nie tylko psychiczne. Jestem wściekła, bo tyle pracy przez jeden moment poszło w zapomnienie. Jestem wściekła, bo to jest ode mnie za duże i tracę nadzieję, że kiedykolwiek pozbędę się tego życia z nerwicą. Jestem wściekła, że przez to realnie cierpię fizycznie: mam zepsute plecy od chronicznego napięcia mięsniowego. Jestem wściekła, bo czuje się źle we własnej skórze. Jestem wściekła, bo ledwo żyję. Doszło do mnie w końcu dlaczego moja okrutna matka taka jest i to jest najbardziej bolesne. Rodziny na ślubie nie będzie, nie chcę ich tam. Jednak poczucie winy ktore moja matka we mnie cale zycie hodowała odzywa się w tym momencie bardzo głośno. Napisze jej chyba list. To będzie dla mnie jedyna szansa kiedykolwiek wyrazić w pełni to, co chcę, bez dramy i krzyków. I pożegnamy się. Zamknę ten rozdział. To jest źródło mojego problemu. Bo jeśli nie, to ona mnie kiedyś po prostu zniszczy i zabije.
Czy ktoś z was ma doświadczenie odcięcia się od rodziny dla wlasnego dobra? Porozmawiajmy.
Pozdrawiam
Nie jestem pewna, chyba ten post ma mieć dla mnie charakter terapeutyczny. Mam nadzieję również, że skłoni do dyskusji - być może jest ktoś kto miał podobna sytuację (mam na myśli głównie tę rodzinną) i będzie uprzejmy podzielić się swoim doświadczeniem i może coś doradzi/opowie.
Wezbrała we mnie ogromna złość. Złość i gniew jakich dotąd w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Jeśli ktoś prześledzi moje posty, dowie się, że moja sytuacja rodzinna była trudna. Nie było biedy czy głodu, w zamian tego wychowywałam się w emocjonalnej patologii, gdzie tzw. "miłość" była synonimem przemocy z dorobioną filozofią. Dopiero teraz potrafię to nazwać, potrzebowałam na to jednak wiele długich i trudnych dla mnie lat.
Jestem przed 30stką. Od zawsze byłam w serduszku takim ponuraczkiem, nie rozumiałam skąd się to bierze. Natomiast nerwica i ciągła derealizacja jest przy mnie od około 4 lat, czy 5. Tak naprawdę, to już nawet nie pamiętam. Przyszło z masą somatów, które trzymają się kurczowo i nie chcą odejść. Znacie to z pewnością. Classic case. Mam za sobą 2 lata terapii, ktora dawała jakieś tam całkiem wymierne efekty. Jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, że poszły jak krew w piach. Otworzyły mi się oczy, przyszła świadomość krzywdy, a przede wszystkim PEWNOŚĆ tej krzywdy, którą poddawałam przez lata pod wątpliwość, bo wierzyć mi się nie chciało gdzieś w głębi duszy, że własna rodzina, własna matka mnie po prostu nie kocha.
A potem przyszła złość, złość na to, co się przez to ze mną dzieje, że te rany są tak głęboko, że stanowią o moim życiu, że są większe ode mnie i mnie niszczą.
Matka ultra-wierząca, ojciec nie mający nic do powiedzenia, "lepsze" rodzeństwo, które uzurpuje sobie prawdo do traktowania mnie jak śmiecia, bo przeciez przykład idzie z góry. Całe życie moja indywidualność, odmienność charakteru i tożsamość była tłumiona, wyśmiewana, zastraszana. Nie mówię tu o czymś wyjątkowym, nie jestem wybitnie ekscentryczna. Mówię o podstawowych prawach. "Miłość" warunkowa, sprzeczne informacje, sprzeczne sygnały. W imię idei, bo tak trzeba, bo nie pyskuj. Coś takiego jak własne zdanie było tępionew zarodku, nie wspomne o jego poszanowaniu. Jednak była we mnie zawsze niezgoda na tego typu praktyki i zawsze starałam się o to moje "ja" walczyć. Tym samym świadomie lub i nie już "za młodu" podjęłam decyzję o zostaniu czarną owcą. Moja matka ma osobowość chorą, narcystyczną, agresywną. Musi być w centrum. W tym kosciele to już prawie mieszka, uważa się za świętą. Szczerze, to wiecej czasu spędzała tam niż z rodziną. Jako nastolatka potrafiłam mieć to jeszcze głęboko. Z czasem było coraz trudniej, bo im życie stawało się poważniejsze, tym odpowiednio większe rany były mi zadawane. Szambo musiało kiedyś wybić i tak się stało.
Gdybym miała opisywać wszystkie patologiczne sytuacje, nie starczyłoby tygodnia. Jednak opiszę krótko kilka scenek z życia:
* Potrafiła karać mnie milczeniem przez tydzień, ponieważ nie poszłam w niedzielę do spowiedzi
* Uderzyła mnie po tym jak rozstałam się z chłopakiem (miałam 20 lat), ponieważ według niej była to oznaka braku szacunku do niej, gdyż ona jako matka zdążyła się juz w tą relację jako potencjalna przyszła teściowa zaangażować
* Pewnego roku wybierałam się na alternatywne święta za granicą. Jednego dnia kupuje ze mną ciuchy na wyjazd. Drugiego drze się w niebogłosy: brak szacunku, jak jej święta będą wyglądać. Pamiętam jak dziś: to przez Ciebie cierpię, jesteś moim krzyżem.
*skarżyłam się na chwilowe złe samopoczucie, bez słowa wstała i wyciągnęła z szuflady wszystkie wyniki/diagnozy/badania, podstawiając mi powoli każdą jedną pod nos. ona ma ZAWSZE gorzej.
Tylko ja nikomu krzywdy nie robię. Samo moje istnienie wystarczy.
Jest przy tym obrzydliwie pasywnie-agresywna. Cedzi przez zęby, używa dużych słów. Każdy przejaw indywidualności, czyli czegoś, do czego każdy człowiek ma prawo, jest w jej oczach brakiem szacunku. Ona zawsze ma prawo powiedzieć wszystko. Ma prawo zranić, ponieważ jest matką. Nie zgadzasz się ze mna? Nie jesteś pod butem? To znaczy, że mnie nie kochasz.
Jakiś czas temu za namową terapeutki podjęłam się konfrontacji. Wyjawić moje problemy, porozmawiać szczerze o tej relacji. Zero empatii. Zero zainteresowania, zimny i agresywny dystans. Usłyszałam, że ona nie ma sobie nic do zarzucenia. Wyparła się wszystkiego, probowala mnie ośmieszyć, wmówić ze to wszystko wynik dzieciecej fantazji. Awantura. Trzasnęłam drzwiami. Kontakt zerwany na kilka dlugich miesiecy. Potem przepraszała mnie na kolanach. Teraz juz wiem, ze to był kolejny cyrk.
Ale zyłam tak sobie dalej. Byly czasy lepsze, gorsze, jednak starałam się zaakceptować fakt, że matka jest trudna.
Jednak ostatnio coś "pierdolło". W ogóle ten rok to jest do dupy jakiś. Ta korona mnie dojechała psychicznie konkretnie. Miałam jakieś ceregiele ze zdrowiem, ogólnie to moje samopoczucie można było porównać do zaschnietego krowiego kloca w polu. Ból całego ciała, ból istnienia. Stres mnie zjadł. Potem lekko wydobrzałam. W tym czasie jednak nasze relacje się trochę ociepliły. A że mieszkam daleko, to mnie k*rwa tak znieczuliło i uśpiło moją czujność o czym miałam się później przekonać. A myślałam, że w końcu będzie zmiana. Och, jak ja się pomyliłam to tylko Bóg jeden wie.
Jechałam do Polski w odwiedziny szczesliwa, świeżo zaręczona, plany na przyszłość, dom, drzewo, pies, kot. Gotowa się podzielić dobrymi wieściami z najbliższymi. Wszyscy inni przyjaciele/rodzina zachwyceni. Tylko moja rodzina, wkur*ona tak, że nawet nie potrafią tego ukryć. Usłyszeć od własnej matki, że Twoje wesele to dla niej żadne wydarzenie rodzinne jest dość nieciekawym przezyciem. Sytuacja tak eskalowała, zwrot akcji jak w filmie, że skończyło się wyzwiskami od szatanów, zniewagami w kierunku narzeczonego, jego bliskich (nie znają się, na oczy się nie widzieli), wmawianiem kłamstw, udawaniem zawału. Tylko, że ja nie wiem o co jej chodzi i dlaczego. To było tak absurdalne i przykre, że po wyjściu stamtąd na dobre 2 godziny brakło mi tchu. Emocje.
Finał jest taki, że otworzyło mi to oczy, że to się nigdy nie zmieni i na szali stawiam albo kontakt z matką albo moje dobre samopoczucie. I nie tylko psychiczne. Jestem wściekła, bo tyle pracy przez jeden moment poszło w zapomnienie. Jestem wściekła, bo to jest ode mnie za duże i tracę nadzieję, że kiedykolwiek pozbędę się tego życia z nerwicą. Jestem wściekła, że przez to realnie cierpię fizycznie: mam zepsute plecy od chronicznego napięcia mięsniowego. Jestem wściekła, bo czuje się źle we własnej skórze. Jestem wściekła, bo ledwo żyję. Doszło do mnie w końcu dlaczego moja okrutna matka taka jest i to jest najbardziej bolesne. Rodziny na ślubie nie będzie, nie chcę ich tam. Jednak poczucie winy ktore moja matka we mnie cale zycie hodowała odzywa się w tym momencie bardzo głośno. Napisze jej chyba list. To będzie dla mnie jedyna szansa kiedykolwiek wyrazić w pełni to, co chcę, bez dramy i krzyków. I pożegnamy się. Zamknę ten rozdział. To jest źródło mojego problemu. Bo jeśli nie, to ona mnie kiedyś po prostu zniszczy i zabije.
Czy ktoś z was ma doświadczenie odcięcia się od rodziny dla wlasnego dobra? Porozmawiajmy.
Pozdrawiam