Obawy się ziściły
: 30 lipca 2017, o 12:59
Na początku wypada się przywitać... Jestem nowym użytkownikiem forum i jeszcze mało je znam.
Przeczytałam już jednak kilka napisanych przez Was historii i mogę tylko powiedzieć, że...chciałabym tak potrafić. Zazdroszczę. Ja już bardzo niewiele umiem przekazać, a cokolwiek napiszę, będzie dalekie od sedna...
Jestem, można powiedzieć, na półmetku życia. Życia, w którym właściwie nic mi się nie udało i tylko częściowo jest to skutek moich błędów, które biorę na siebie, nie staram się zrzucić z siebie odpowiedzialności, jednak to już niczego nie zmieni. W większości chyba jednak problemów i uwarunkowań, których nie umiałam przeskoczyć. Wewnętrznych, zewnętrznych, powiązanych z sobą wielopoziomowymi zależnościami, nijak już niewyrażalnych. Znalazłam się w punkcie, w którym nigdy nie chciałam być, w którym bałam się znaleźć, a jednak zawsze podświadomie czułam, że tam właśnie zmierzam...
Jestem człowiekiem uwięzionym.
Nie tylko w okolicznościach, których nie jestem w stanie zmienić, (właściwie żadna sfera mojego życia nie wygląda normalnie), niespotykanie uporczywych, gdy je porównuję z życiem osób, które znam. Nie, nie uważam, że moje problemy są największe i najważniejsze. Wiem, że wielu ludzi "ma gorzej", jednak to, co mnie wyróżnia, to...absolutność trudności - one ogarniają wszystko, i ich splątanie.
Jestem uwięziona też w niemożności uzewnętrznienia tego, co się ze mną dzieje. Zrobienie jakiejś syntezy jest od dawna niewykonalne -
od lat pogarsza mi się sprawność myślenia i zanikają słowa, a słowa to myśli, zawsze myślałam głownie słowami, bez słów niemożliwe jest dla mnie nie tyle wyrażenie myśli, co zablokowany sam jego proces.. Opisać mechanizmu tego zblokowania też już nie umiem, bo opis problemu wymaga dokładnie tych zdolności, które on mi zabiera. Wielu rzeczy nie umiem nazwać już nawet na własny użytek, uchwycić, co odbiera te minimum władzy nad własnymi przeżyciami, czy bólem, które słowa właśnie dają.
Ten problem nie jest raczej związany z żadnym konkretnym zaburzeniem psychicznym. W każdym razie nikt takiego związku nie znalazł, a chodziłam do psychiatrów również z powodu stanów depresyjnych, lękowych, napięciowych, bezsenności itp.
Zawsze miałam wrażenie, że to są równoległe biegi i to wydaje się potwierdzać.
Jestem więźniem także swojego "spokoju".
To jest pierwsze wrażenie, jakie ludzie odnoszą i próżno tłumaczyć, że ja tylko tak wyglądam, a to co przeżywam w środku , ich by może zabiło.
"Bo ty jesteś taka spokojna" - zdanie - przekleństwo. Które nie tylko ma opisywać, ale też wyznacza tory, po których wolno mi się poruszać. Nie potrafię wyrażać emocji w sposób skuteczny. Nic nie widać, może poza jakimś smutkiem czy "zawieszeniem", albo pewnym usztywnieniem zachowania. "Bycie spokojnym" określa też spektrum rzeczy, do człowieka 'pasują' albo nie - i kiedy próbuje się zrobić coś, co się z tym schematem nie zgadza, jest się tylko śmiesznym. I od razu zapędzanym spowrotem na własne podwórko.
Do mało wyraźnej, utrudnionej - częściowo z natury, częściowo w sposób nabyty - ekspresji dokłada się jeszcze świadomość, że tak właśnie jest.
Parę osób wiedziało, kim naprawdę jestem. Ale tych ludzi już nie ma. I jakby zabrali z sobą resztki mojej przestrzeni. I tak zanikającej w sposób ciągły.
A po co jestem tutaj? Nie wiem. Może to nadzieja spotkania ludzi, którzy czują się podobnie, może szukanie u innych sposobów wyrażenia rzeczywistości.
Mam silne wrażenie, że -- w pewnym wieku nie wolno. To też zdanie - klatka.
Młody człowiek z nietypowymi problemami czy odczuciami jest jeszcze jakoś rozumiany.
Młody człowiek jeszcze może być "nieudacznikiem" - w jego życiu wszystko jeszcze może się zmienić.
Ale być starym i mieć to samo, to już katastrofa.
Przeczytałam już jednak kilka napisanych przez Was historii i mogę tylko powiedzieć, że...chciałabym tak potrafić. Zazdroszczę. Ja już bardzo niewiele umiem przekazać, a cokolwiek napiszę, będzie dalekie od sedna...
Jestem, można powiedzieć, na półmetku życia. Życia, w którym właściwie nic mi się nie udało i tylko częściowo jest to skutek moich błędów, które biorę na siebie, nie staram się zrzucić z siebie odpowiedzialności, jednak to już niczego nie zmieni. W większości chyba jednak problemów i uwarunkowań, których nie umiałam przeskoczyć. Wewnętrznych, zewnętrznych, powiązanych z sobą wielopoziomowymi zależnościami, nijak już niewyrażalnych. Znalazłam się w punkcie, w którym nigdy nie chciałam być, w którym bałam się znaleźć, a jednak zawsze podświadomie czułam, że tam właśnie zmierzam...
Jestem człowiekiem uwięzionym.
Nie tylko w okolicznościach, których nie jestem w stanie zmienić, (właściwie żadna sfera mojego życia nie wygląda normalnie), niespotykanie uporczywych, gdy je porównuję z życiem osób, które znam. Nie, nie uważam, że moje problemy są największe i najważniejsze. Wiem, że wielu ludzi "ma gorzej", jednak to, co mnie wyróżnia, to...absolutność trudności - one ogarniają wszystko, i ich splątanie.
Jestem uwięziona też w niemożności uzewnętrznienia tego, co się ze mną dzieje. Zrobienie jakiejś syntezy jest od dawna niewykonalne -
od lat pogarsza mi się sprawność myślenia i zanikają słowa, a słowa to myśli, zawsze myślałam głownie słowami, bez słów niemożliwe jest dla mnie nie tyle wyrażenie myśli, co zablokowany sam jego proces.. Opisać mechanizmu tego zblokowania też już nie umiem, bo opis problemu wymaga dokładnie tych zdolności, które on mi zabiera. Wielu rzeczy nie umiem nazwać już nawet na własny użytek, uchwycić, co odbiera te minimum władzy nad własnymi przeżyciami, czy bólem, które słowa właśnie dają.
Ten problem nie jest raczej związany z żadnym konkretnym zaburzeniem psychicznym. W każdym razie nikt takiego związku nie znalazł, a chodziłam do psychiatrów również z powodu stanów depresyjnych, lękowych, napięciowych, bezsenności itp.
Zawsze miałam wrażenie, że to są równoległe biegi i to wydaje się potwierdzać.
Jestem więźniem także swojego "spokoju".
To jest pierwsze wrażenie, jakie ludzie odnoszą i próżno tłumaczyć, że ja tylko tak wyglądam, a to co przeżywam w środku , ich by może zabiło.
"Bo ty jesteś taka spokojna" - zdanie - przekleństwo. Które nie tylko ma opisywać, ale też wyznacza tory, po których wolno mi się poruszać. Nie potrafię wyrażać emocji w sposób skuteczny. Nic nie widać, może poza jakimś smutkiem czy "zawieszeniem", albo pewnym usztywnieniem zachowania. "Bycie spokojnym" określa też spektrum rzeczy, do człowieka 'pasują' albo nie - i kiedy próbuje się zrobić coś, co się z tym schematem nie zgadza, jest się tylko śmiesznym. I od razu zapędzanym spowrotem na własne podwórko.
Do mało wyraźnej, utrudnionej - częściowo z natury, częściowo w sposób nabyty - ekspresji dokłada się jeszcze świadomość, że tak właśnie jest.
Parę osób wiedziało, kim naprawdę jestem. Ale tych ludzi już nie ma. I jakby zabrali z sobą resztki mojej przestrzeni. I tak zanikającej w sposób ciągły.
A po co jestem tutaj? Nie wiem. Może to nadzieja spotkania ludzi, którzy czują się podobnie, może szukanie u innych sposobów wyrażenia rzeczywistości.
Mam silne wrażenie, że -- w pewnym wieku nie wolno. To też zdanie - klatka.
Młody człowiek z nietypowymi problemami czy odczuciami jest jeszcze jakoś rozumiany.
Młody człowiek jeszcze może być "nieudacznikiem" - w jego życiu wszystko jeszcze może się zmienić.
Ale być starym i mieć to samo, to już katastrofa.