Kocie życie
: 5 stycznia 2017, o 22:44
Tak, lubię koty. Tfu. Uwielbiam. Nie tylko koty zresztą...
Przeglądałam dłuuuuugo forum i myślałam, gdzie założyć swój wątek, żeby nikt mnie nie zrugał, że jest w złym miejscu... I takie lęki, stresy mi przy tym towarzyszyły, że wybrałam w końcu dział o lękach. Ale potem zobaczyłam ten dział i informację „Albo nie znalazłeś dla siebie odpowiedniego działu i masz ochotę po prostu napisać o sobie?”. Chociaż nadal nie jestem pewna, czy w dobrym miejscu piszę (może to w cudzysłowie mnie ratuje!) - jeśli nie, to baaardzo, ale to bardzo przepraszam i obiecuję być już grzeczna (przynajmniej na chwilę
).
UWAGA: długie! Nie dla tych, którzy nienawidzą dużo czytać
Jak już pewnie zdążyliście zauważyć - stresuję się byle pierdołą. Chyba od zawsze tak miałam. Typ wrażliwca, strachajła i kaleki życiowej, bo przez ten stres niewiele zrobiłam. Mój lęk przed wszystkim pogłębił się po kilku traumatycznych wydarzeniach. Chodziłam na terapię zespołu stresu pourazowego przez jedno z nich, ale nie dałam rady jej dokończyć. Wiem, że powinnam, ale to mnie przerosło. Z jakiegoś powodu, nie wiem jeszcze do końca jakiegoś, nie dawałam rady się uczyć czy po prostu chodzić do szkoły. Miałam (i nadal mam) problemy z koncentracją, pamięcią. Do końca gimnazjum świetnie się uczyłam i miałam już zaplanowaną swoją przyszłość - z czego matura, jakie studia, jaka praca. Ale w pierwszej klasie liceum już przestałam sobie radzić. Psychika siadła. Mimo tych moich lęków zawsze starałam się robić wrażenie osoby bez problemów, w miarę zadowolonej z życia, tylko nieco nieśmiałej. Już nie dawałam rady udawać, podjęłam się pierwszej próby samobójczej. Pamiętam dokładnie datę - 27.11.2011r. Przed świętami wróciłam do domu i w styczniu zaczęłam przychodzić do lecznicy dla zwierząt w charakterze wolontariuszki. Przychodziłam tam, gdy tylko mogłam. Gdy w 3 klasie liceum przyznano mi nauczanie indywidualne, bo byłam już po kolejnych próbach i wciąż nie dawałam rady normalnie się uczyć, to spędzałam w lecznicy większość czasu. W końcu miałam tylko 10 godzin zajęć w tygodniu... W lecznicy lepiej się czułam, mimo że było tam sporo ludzi. Nie wiem czemu - może dlatego, że było tam też sporo zwierząt, a one mnie uspokajają, rozweselają. Ciągle pamiętam, jak uczyłam chodzić pisklę bociana... Biedak chyba nie przeżył - trafił do ptasiego azylu po 2 tygodniach i nie wiedziałam, co się z nim działo, ale raczej nie przeżył. Z tej lecznicy mam kota trójłapka... Wręczyli mi Oskara - bo tak go nazwałam. Jest najcudowniejszym kotem na świecie. Tak, mam tendencję do schodzenia z tematu. Więc... Od pierwszej próby samobójczej brałam leki. Brałam je do końca września 2015 roku. W kwietniu tego samego roku poprosiłam psychiatrę o kolejną próbę odstawienia leków i trwało to właśnie do końca września. Próbowałam już wcześniej, ale zwykle wracałam do większych dawek, bo jajo wychodziło z odstawiania. Czuję się w miarę bez leków. Nie chcę ich brać, bo dobijał mnie fakt, że mój uśmiech był uzależniony od sprasowanego na kształt ślicznej, zgrabnej tabletki proszku (ew. od kapsułek, których nie lubiłam, ale moje ostatnie leki były właśnie w formie kapsułek, więc musiałam to jakoś przeżyć). Teraz chwytają mnie tylko momenty smutku, bo widzę do jakiego głębokiego doła wpadłam, jakiego dna dotknęłam, a jak (powiedzmy...) fajnie było kiedyś. Nie podeszłam do matury, bo nie pamiętałam prostych rzeczy. I już nie podejdę, bo się boję. Nie poszłam na wymarzone studia - no bo nie mam matury. Nie mam pracy - bo nie mam matury i studiów i na niczym się nie znam, nic nie potrafię robić (według mnie - każdy myśli inaczej, więc to chyba brak wiary w siebie i we własne możliwości). Mam orzeczenie o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności do kwietnia 2019 roku. Nawet dla kogoś z orzeczeniem nie ma pracy... I do żadnej się nie nadaję, bo się wszystkiego bardzo boję, wszystkim się stresuję. W mojej pierwszej pracy, w pierwszym dniu rozryczałam się ze stresu i zrezygnowałam. A to była praca, którą lubiłam - malowałam na drewnie. Coś, co sprawiało mi ogromną przyjemność, potrafiło jednocześnie wywowyłać tyle stresu. Nie mam przyjaciół, bo jak tylko zaczęło być ze mną gorzej, odsunęłam się od wszystkich, bo nie chciałam, żeby mieli kontakt z kimś takim jak ja. Nie chciałam, żeby mnie lubili, gdy będę próbowała się zabić. Chciałam, żeby jak najmniej osób płakało, współczuło... i ewentualnie też tęskniło. Nie piszę tutaj, bo chcę rady. A już na pewno nie chcę rad typu: psychiatra, psycholog, terapia. Ja dobrze wiem, że to nie o to chodzi. Potrzebuję towarzystwa, kontaktu z kimś, namiastki znajomych, przyjaciół - chociaż boję się rozmawiać z ludźmi... Nie jestem całkiem samotna - mieszkam z narzeczonym. Ale potrzebuję rozmów o sprawach całkiem poważnych i całkiem błahych (zwłaszcza takich). Dziękuję i przepraszam za tak długi post. Następne już będą krótsze.
A swoją drogą - nie mogę znaleźć miejsca, gdzie mogę wstawić swój podpis... Pomocy!
Przeglądałam dłuuuuugo forum i myślałam, gdzie założyć swój wątek, żeby nikt mnie nie zrugał, że jest w złym miejscu... I takie lęki, stresy mi przy tym towarzyszyły, że wybrałam w końcu dział o lękach. Ale potem zobaczyłam ten dział i informację „Albo nie znalazłeś dla siebie odpowiedniego działu i masz ochotę po prostu napisać o sobie?”. Chociaż nadal nie jestem pewna, czy w dobrym miejscu piszę (może to w cudzysłowie mnie ratuje!) - jeśli nie, to baaardzo, ale to bardzo przepraszam i obiecuję być już grzeczna (przynajmniej na chwilę

UWAGA: długie! Nie dla tych, którzy nienawidzą dużo czytać

Jak już pewnie zdążyliście zauważyć - stresuję się byle pierdołą. Chyba od zawsze tak miałam. Typ wrażliwca, strachajła i kaleki życiowej, bo przez ten stres niewiele zrobiłam. Mój lęk przed wszystkim pogłębił się po kilku traumatycznych wydarzeniach. Chodziłam na terapię zespołu stresu pourazowego przez jedno z nich, ale nie dałam rady jej dokończyć. Wiem, że powinnam, ale to mnie przerosło. Z jakiegoś powodu, nie wiem jeszcze do końca jakiegoś, nie dawałam rady się uczyć czy po prostu chodzić do szkoły. Miałam (i nadal mam) problemy z koncentracją, pamięcią. Do końca gimnazjum świetnie się uczyłam i miałam już zaplanowaną swoją przyszłość - z czego matura, jakie studia, jaka praca. Ale w pierwszej klasie liceum już przestałam sobie radzić. Psychika siadła. Mimo tych moich lęków zawsze starałam się robić wrażenie osoby bez problemów, w miarę zadowolonej z życia, tylko nieco nieśmiałej. Już nie dawałam rady udawać, podjęłam się pierwszej próby samobójczej. Pamiętam dokładnie datę - 27.11.2011r. Przed świętami wróciłam do domu i w styczniu zaczęłam przychodzić do lecznicy dla zwierząt w charakterze wolontariuszki. Przychodziłam tam, gdy tylko mogłam. Gdy w 3 klasie liceum przyznano mi nauczanie indywidualne, bo byłam już po kolejnych próbach i wciąż nie dawałam rady normalnie się uczyć, to spędzałam w lecznicy większość czasu. W końcu miałam tylko 10 godzin zajęć w tygodniu... W lecznicy lepiej się czułam, mimo że było tam sporo ludzi. Nie wiem czemu - może dlatego, że było tam też sporo zwierząt, a one mnie uspokajają, rozweselają. Ciągle pamiętam, jak uczyłam chodzić pisklę bociana... Biedak chyba nie przeżył - trafił do ptasiego azylu po 2 tygodniach i nie wiedziałam, co się z nim działo, ale raczej nie przeżył. Z tej lecznicy mam kota trójłapka... Wręczyli mi Oskara - bo tak go nazwałam. Jest najcudowniejszym kotem na świecie. Tak, mam tendencję do schodzenia z tematu. Więc... Od pierwszej próby samobójczej brałam leki. Brałam je do końca września 2015 roku. W kwietniu tego samego roku poprosiłam psychiatrę o kolejną próbę odstawienia leków i trwało to właśnie do końca września. Próbowałam już wcześniej, ale zwykle wracałam do większych dawek, bo jajo wychodziło z odstawiania. Czuję się w miarę bez leków. Nie chcę ich brać, bo dobijał mnie fakt, że mój uśmiech był uzależniony od sprasowanego na kształt ślicznej, zgrabnej tabletki proszku (ew. od kapsułek, których nie lubiłam, ale moje ostatnie leki były właśnie w formie kapsułek, więc musiałam to jakoś przeżyć). Teraz chwytają mnie tylko momenty smutku, bo widzę do jakiego głębokiego doła wpadłam, jakiego dna dotknęłam, a jak (powiedzmy...) fajnie było kiedyś. Nie podeszłam do matury, bo nie pamiętałam prostych rzeczy. I już nie podejdę, bo się boję. Nie poszłam na wymarzone studia - no bo nie mam matury. Nie mam pracy - bo nie mam matury i studiów i na niczym się nie znam, nic nie potrafię robić (według mnie - każdy myśli inaczej, więc to chyba brak wiary w siebie i we własne możliwości). Mam orzeczenie o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności do kwietnia 2019 roku. Nawet dla kogoś z orzeczeniem nie ma pracy... I do żadnej się nie nadaję, bo się wszystkiego bardzo boję, wszystkim się stresuję. W mojej pierwszej pracy, w pierwszym dniu rozryczałam się ze stresu i zrezygnowałam. A to była praca, którą lubiłam - malowałam na drewnie. Coś, co sprawiało mi ogromną przyjemność, potrafiło jednocześnie wywowyłać tyle stresu. Nie mam przyjaciół, bo jak tylko zaczęło być ze mną gorzej, odsunęłam się od wszystkich, bo nie chciałam, żeby mieli kontakt z kimś takim jak ja. Nie chciałam, żeby mnie lubili, gdy będę próbowała się zabić. Chciałam, żeby jak najmniej osób płakało, współczuło... i ewentualnie też tęskniło. Nie piszę tutaj, bo chcę rady. A już na pewno nie chcę rad typu: psychiatra, psycholog, terapia. Ja dobrze wiem, że to nie o to chodzi. Potrzebuję towarzystwa, kontaktu z kimś, namiastki znajomych, przyjaciół - chociaż boję się rozmawiać z ludźmi... Nie jestem całkiem samotna - mieszkam z narzeczonym. Ale potrzebuję rozmów o sprawach całkiem poważnych i całkiem błahych (zwłaszcza takich). Dziękuję i przepraszam za tak długi post. Następne już będą krótsze.
A swoją drogą - nie mogę znaleźć miejsca, gdzie mogę wstawić swój podpis... Pomocy!