Uzależnienie od miłości?
: 6 lipca 2014, o 16:15
Witam, ten list będę w niedługim czasie chciała wysłać do psychologa online, jednak najpierw pragnę się dowiedzieć co Wy o mnie sądzicie Jest to pierwsza wersja listu (napisany przed chwilą), więc proszę o wyrozumiałość jeżeli są błędy interpunkcyjne czy w składni.
"Witam,
Nazywam się Dorota i mam raptem 20 lat. Od dłuższego czasu mam problem z emocjami, kiedyś próbowałam wizyt u psychologa w rzeczywistości i gdybym powiedziała, że nie otrzymałam pomocy to bym skłamała. Jednak nie była ona dla mnie wystarczająca. Nawet gdybym w tamtym ośrodku chciała spróbować ponownie, nie mogłabym gdyż wtedy nie miałam 18 lat i usługi były świadczone darmowo na wysokim poziomie a ludzie tam pracujący rzeczywiście chcieli nieść pomoc. Teraz niestety wydaje mi się, że darmowe wizyty u psychologów mogłyby mi nie sprostać a że jestem wciąż uzależnioną finansowo od rodziców studentką to na terapię w rzeczywistości mnie nie stać. Moi rodzice wizytę u psychologa odbierają jako żart, kpinę, sama nie wiem jak to nazwać, więc na wsparcie nie mam co liczyć.
Chciałabym napisać kilka słów o sobie, aby Pani mgr mogła zorientować się jakim jestem człowiekiem, a przynajmniej za jakiego się uważam. Jestem więc otwarta na nowe znajomości, bardzo miła dla każdego (sądzę, że nie mam żadnych wrogów) i z chęcią niosę pomoc (i noszenie ciężkich toreb i staram się doradzić, gdy ktoś ma doła). Jestem także dość pewna siebie, czasami niesamowicie leniwa. Główną jednak cechą która mnie opisuje to fakt, że jestem wrażliwa. Albo przewrażliwiona. Jako, że od dziecka jeżdżę konno (więc mam pasję) i dużo nasłuchałam się o koniach rzeźnych, zostałam wegetarianką. Trwa to już 5 lat i ostatnio przeistacza się w formę weganizmu. Piszę o tym bo chciałabym zaznaczyć, że niesamowicie dotyka mnie cierpienie zwierząt, czy to much, czy świń rzeźnych (o dziwo aż takiej empatii do biednych ludzi czy chorych dzieci nie czuję). Jestem także bardzo impulsywna i reaktywna, szybko wybucham, szybko się denerwuję, ale także szybko się uspokajam i znajduję rozwiązanie - którego zwykle nie realizuję bo w moim życiu pojawia się kolejny problem. Ale chciałabym powiedzieć wszystko po kolei.
Wiem, że duży wpływ na moje dorosłe życie ma dzieciństwo, które już się kończy (chociaż mój tata sądzi wręcz przeciwnie, ale on chyba do końca życia będzie mnie uważał za małą córeczkę). Moi rodzice mieszkają pod jednym dachem i tyle tak naprawdę ich od zawsze łączy. Od kiedy zaczęłam być świadoma świata, zawsze się kłócili o każdą rzecz. Nigdy nie słyszałam aby powiedzieli sobie, ze się kochają, nigdy nie widziałam ich razem szczęśliwych. Czasem ze sobą porozmawiają, ale głównie spierają się o coś. Mój tata zaciągnął kiedyś bardzo dużo kredytów na remont, których potem nie spłacał gdyż kryzys na rynku nieruchomości ograniczył mu znacznie ilość pracy. Po prostu przestał zarabiać. Honor i duma nie pozwoliły mu się na przyznanie do błędu, wydaje mi się że gdyby jednak to zrobił moja mama wsparłaby go i razem udałoby im się wyjść z tego finansowego dołka. Niestety, wybrał inaczej, wplątał się w olbrzymie długi, aż dopadł nas komornik, który nadal pobiera zalegającą część pieniędzy. Moi rodzice mają do siebie olbrzymi żal o to, że ze sobą są, ale nie chcą się rozwieść niewiadomo czemu. Kiedyś próbowałam z nimi rozmawiać i to nie raz, ale nie umiem na nic wpłynąć, wydają mi się totalnie niereformowalnymi osobami więc dla własnego spokoju, postanowiłam zająć się sobą. Tak naprawdę to nigdy od nich pomocy (oprócz kwestii finansowej oczywiście) nie otrzymałam, nigdy nie mogłam mówić otwarcie o swoich problemach, nigdy jakoś nie okazywali mi specjalnie miłości. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy słyszałam, że mnie kochają. Tak więc te 20 lat, spędziłam głównie w samotności, z problemami musiałam sobie radzić sama i to jest moje dzieciństwo. Alkoholu ani używek nigdy nie było, jedynie (a może aż) brak miłości.
Powiedziałam trochę o sobie i o mojej rodzinie. Teraz chciałabym przejść do głównego problemu. 9 miesięcy temu poznałam chłopaka, który nigdy wcześniej nie był w związku. W przeciwieństwie do niego, ja szybko dojrzałam (w wieku 16 lat już wiedziałam, że jestem na tym świecie sama) w liceum przeżyłam pierwszą miłość (trwało to aż dwa lata), pierwsze imprezy, alkohol, papierosy - okres buntu, jak to nazwałam. Jednak odbiło się to na moich ocenach i szkole, a że planowałam studia, na których teraz szczęśliwie jestem to samej udało mi się z tego wyjść. Szybko zaczęłam pracować w wolnych chwilach (chociaż szczerze powylegiwałabym się na plaży) aby mieć więcej pieniędzy na przyjemności, wychowywałam się w gronie ciut starszych osób, które nastoletnie życie mieli już za sobą i myśleli raczej o studiach i nauce, więc w złe towarzystwo nigdy nie wpadłam. Mój poprzedni chłopak też mi bardzo pomógł i wiem, że wtedy szczerze mnie kochał mimo młodego wieku. Dzięki niemu zaczęłam słuchać, wydaje mi się, że lepszej muzyki (do dzisiaj nie wysłucham utworu, który nie ma żadnego, mądrego przekazu) czytać dużo książek o religii i filozofii oraz stawiać wszystko na naukę i rozwój. Potem był rok przerwy, rozstanie boli mnie do dziś, ale udało mi się wszystko tak poukładać aby przed wyjazdem do innego miasta być szczęśliwszą i gotową na nowy związek. Tak jak już mówiłam, poznałam chłopaka. Dość szybko staliśmy się parą, dogadywaliśmy się naprawdę wspaniale, szczerze mogę powiedzieć, że jest moją bratnią duszą. Zachowuje się jak stuprocentowy przyjaciel, wspiera, słucha, kiedy trzeba to pociesza. Ale potrzebuje przestrzeni, a sądzę że ja jestem dziewczyną, która kocha za bardzo. Nigdy nie otrzymywałam aż tak wiele wsparcia jak od niego, więc wszystkie moje emocje staram się podarować jemu. Kocham go tak bardzo, że gdybym mogła to bym ściągnęła dla niego gwiazdkę z nieba. Potrafię myśleć o nim dniami i nocami, w pewnym momencie zanim zorientowałam się, że coś ze mną nie tak to popadało to w obsesję. Potrafię go zapraszać, płacić za niego, robić mu obiady kiedy jest głodny, kupować małe pierdoły, które wpadną mi w oko i on się z tego szczerze cieszy. Kiedy była letnia sesja, moja się skończyła wcześniej niż jego a on nadal męczył się z jakimiś projektami, mieszkałam z nim przez tydzień. Widziałam jak się męczy, całą frustrację przelewał na mnie, wyżywał się gdy coś mu nie wychodziło. Ja grzecznie pomagałam, pocieszałam i przytulałam. Kiedy rano musiał wcześnie wstać (a chodził spać koło 2-3 w nocy, przez naukę) ja mu zawsze robiłam śniadania, starałam się dać energię aby mógł przetrwać jakoś następny dzień nauki. Także sprzątałam i wyrzucałam śmieci. Robiłam to wszystko bezinteresownie, byle mu pomóc. Przede wszystkim, żeby nie musiał sobie głowy zawracać pierdołami tylko się uczył. No i podziękował mi za to i przeprosił za zachowanie. Jednak prawda jest taka, że ja totalnie nie czuję, żebym otrzymywała od niego tyle miłości, ile mu daję. Sądzę, że problem tkwi we mnie bo powinnam go akceptować w 100% takim jakim jest. Wiem, że bywam nadgorliwa i czasem chciałabym żeby dzwonił wieczorami, czy żebym dostała kwiatka. On w związku nigdy nie był, wydawało mi sie, że się wszystkiego nauczy ode mnie. Rozmawiałam już z nim na ten temat nie raz, że się przyzwyczaił, że ja także potrzebuję zainteresowania. Zwykle złościł się, gdy zaczynałam ten temat (często go tym męczyłam). Nie tak dawno stwierdził, że on mnie krzywdzi i nie może mi dać tego, czego ja wymagam mimo, że wie że ja mogłabym zrobić dla niego wszystko. Że nigdy nie spotkał osoby o tak wielkim sercu, która tak się potrafi dla kogoś poświęcić. Nie chce jednak rozstania bo twierdzi, że beze mnie nie mógłby normalnie funkcjonować. Ja doskonale wiem, że się boję samotności i nie chcę już nigdy być samotna więc też nie chcę się rozstawać. Mam poczucie własnej wartości, nie uważam się za nieatrakcyjną i wiem, że jeżeli bym chciała to bym kogoś znalazła, ale on mi się naprawdę wydaje tym jedynym. Przez to, że ja tak szybko dojrzałam i z chłopakami "wyszalałam", jeżeli mogę tak to ująć, to nie chcę już normalnego studenckiego życia jak picie i imprezowanie. Wolę czytać dobre książki, uprawiać sport, słuchać muzyki i rozmawiać, rozwijać się przede wszystkim intelektualnie. Też nie jest tak, że on potrzebuje "szaleć" bo połączyła nas właśnie wspólna nienawiść do klubów i wszelkich imprez masowych. Zainteresowania mamy więc podobne.
Moje pytanie jest więc takie: co zrobić, żeby się zmienić? Bardzo dużo czytam na ten temat, w szczególności w internecie, chociaż ostatnio wpadła mi w ręce książka pt. "Kobiety, które kochają za bardzo" Robin Norwood. Staram się sama wyplewić z siebie złe myśli (mam też skłonności do dramatyzowania i zwykle wszystko czuję bardziej niż inni i bardziej przeżywam błahe sytuacje). Słyszałam już o DDA, nerwicy. Czytałam wypowiedzi ludzi do mnie podobnych. Czytałam trochę o buddyzmie, medytacji (nawet próbowałam, choć chyba słaba w tym jestem), nawet o układzie hormonalnym, który podobno w dużym stopniu może być za to wszystko odpowiedzialny. Nie jestem więc totalnym laikiem i sądzę, że wiem co w mojej głowie siedzi, umiem trzeźwo spojrzeć na swoją sytuację. Jednak są takie momenty, że mnie to przewyższa, że wpadam w histerię, że dramatyzuję bo panicznie boję się samotności i odrzucenia. Wiem, że zasypując mojego chłopaka moimi problemami bardzo go ranię, chociaż on otwarcie tego nie okazuje. Bardzo dużo rozmawiamy, ale zawsze mało z tego wynika. Co robić? W internecie jest dużo opisów mojej "choroby", ale nigdzie nie ma rozwiązania. Jak odrzucić emocje, docenić siebie i nie pokładać wszystkiego w moim chłopaku? Chciałabym się dowiedzieć, co Pani o mnie sądzi. Dziękuję za przeczytanie moich dość chaotycznych wypocin."
Za wszelkie pomyłki (jeżeli taka się zdarzyła) z umiejscowieniem tego postu przepraszam!
"Witam,
Nazywam się Dorota i mam raptem 20 lat. Od dłuższego czasu mam problem z emocjami, kiedyś próbowałam wizyt u psychologa w rzeczywistości i gdybym powiedziała, że nie otrzymałam pomocy to bym skłamała. Jednak nie była ona dla mnie wystarczająca. Nawet gdybym w tamtym ośrodku chciała spróbować ponownie, nie mogłabym gdyż wtedy nie miałam 18 lat i usługi były świadczone darmowo na wysokim poziomie a ludzie tam pracujący rzeczywiście chcieli nieść pomoc. Teraz niestety wydaje mi się, że darmowe wizyty u psychologów mogłyby mi nie sprostać a że jestem wciąż uzależnioną finansowo od rodziców studentką to na terapię w rzeczywistości mnie nie stać. Moi rodzice wizytę u psychologa odbierają jako żart, kpinę, sama nie wiem jak to nazwać, więc na wsparcie nie mam co liczyć.
Chciałabym napisać kilka słów o sobie, aby Pani mgr mogła zorientować się jakim jestem człowiekiem, a przynajmniej za jakiego się uważam. Jestem więc otwarta na nowe znajomości, bardzo miła dla każdego (sądzę, że nie mam żadnych wrogów) i z chęcią niosę pomoc (i noszenie ciężkich toreb i staram się doradzić, gdy ktoś ma doła). Jestem także dość pewna siebie, czasami niesamowicie leniwa. Główną jednak cechą która mnie opisuje to fakt, że jestem wrażliwa. Albo przewrażliwiona. Jako, że od dziecka jeżdżę konno (więc mam pasję) i dużo nasłuchałam się o koniach rzeźnych, zostałam wegetarianką. Trwa to już 5 lat i ostatnio przeistacza się w formę weganizmu. Piszę o tym bo chciałabym zaznaczyć, że niesamowicie dotyka mnie cierpienie zwierząt, czy to much, czy świń rzeźnych (o dziwo aż takiej empatii do biednych ludzi czy chorych dzieci nie czuję). Jestem także bardzo impulsywna i reaktywna, szybko wybucham, szybko się denerwuję, ale także szybko się uspokajam i znajduję rozwiązanie - którego zwykle nie realizuję bo w moim życiu pojawia się kolejny problem. Ale chciałabym powiedzieć wszystko po kolei.
Wiem, że duży wpływ na moje dorosłe życie ma dzieciństwo, które już się kończy (chociaż mój tata sądzi wręcz przeciwnie, ale on chyba do końca życia będzie mnie uważał za małą córeczkę). Moi rodzice mieszkają pod jednym dachem i tyle tak naprawdę ich od zawsze łączy. Od kiedy zaczęłam być świadoma świata, zawsze się kłócili o każdą rzecz. Nigdy nie słyszałam aby powiedzieli sobie, ze się kochają, nigdy nie widziałam ich razem szczęśliwych. Czasem ze sobą porozmawiają, ale głównie spierają się o coś. Mój tata zaciągnął kiedyś bardzo dużo kredytów na remont, których potem nie spłacał gdyż kryzys na rynku nieruchomości ograniczył mu znacznie ilość pracy. Po prostu przestał zarabiać. Honor i duma nie pozwoliły mu się na przyznanie do błędu, wydaje mi się że gdyby jednak to zrobił moja mama wsparłaby go i razem udałoby im się wyjść z tego finansowego dołka. Niestety, wybrał inaczej, wplątał się w olbrzymie długi, aż dopadł nas komornik, który nadal pobiera zalegającą część pieniędzy. Moi rodzice mają do siebie olbrzymi żal o to, że ze sobą są, ale nie chcą się rozwieść niewiadomo czemu. Kiedyś próbowałam z nimi rozmawiać i to nie raz, ale nie umiem na nic wpłynąć, wydają mi się totalnie niereformowalnymi osobami więc dla własnego spokoju, postanowiłam zająć się sobą. Tak naprawdę to nigdy od nich pomocy (oprócz kwestii finansowej oczywiście) nie otrzymałam, nigdy nie mogłam mówić otwarcie o swoich problemach, nigdy jakoś nie okazywali mi specjalnie miłości. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy słyszałam, że mnie kochają. Tak więc te 20 lat, spędziłam głównie w samotności, z problemami musiałam sobie radzić sama i to jest moje dzieciństwo. Alkoholu ani używek nigdy nie było, jedynie (a może aż) brak miłości.
Powiedziałam trochę o sobie i o mojej rodzinie. Teraz chciałabym przejść do głównego problemu. 9 miesięcy temu poznałam chłopaka, który nigdy wcześniej nie był w związku. W przeciwieństwie do niego, ja szybko dojrzałam (w wieku 16 lat już wiedziałam, że jestem na tym świecie sama) w liceum przeżyłam pierwszą miłość (trwało to aż dwa lata), pierwsze imprezy, alkohol, papierosy - okres buntu, jak to nazwałam. Jednak odbiło się to na moich ocenach i szkole, a że planowałam studia, na których teraz szczęśliwie jestem to samej udało mi się z tego wyjść. Szybko zaczęłam pracować w wolnych chwilach (chociaż szczerze powylegiwałabym się na plaży) aby mieć więcej pieniędzy na przyjemności, wychowywałam się w gronie ciut starszych osób, które nastoletnie życie mieli już za sobą i myśleli raczej o studiach i nauce, więc w złe towarzystwo nigdy nie wpadłam. Mój poprzedni chłopak też mi bardzo pomógł i wiem, że wtedy szczerze mnie kochał mimo młodego wieku. Dzięki niemu zaczęłam słuchać, wydaje mi się, że lepszej muzyki (do dzisiaj nie wysłucham utworu, który nie ma żadnego, mądrego przekazu) czytać dużo książek o religii i filozofii oraz stawiać wszystko na naukę i rozwój. Potem był rok przerwy, rozstanie boli mnie do dziś, ale udało mi się wszystko tak poukładać aby przed wyjazdem do innego miasta być szczęśliwszą i gotową na nowy związek. Tak jak już mówiłam, poznałam chłopaka. Dość szybko staliśmy się parą, dogadywaliśmy się naprawdę wspaniale, szczerze mogę powiedzieć, że jest moją bratnią duszą. Zachowuje się jak stuprocentowy przyjaciel, wspiera, słucha, kiedy trzeba to pociesza. Ale potrzebuje przestrzeni, a sądzę że ja jestem dziewczyną, która kocha za bardzo. Nigdy nie otrzymywałam aż tak wiele wsparcia jak od niego, więc wszystkie moje emocje staram się podarować jemu. Kocham go tak bardzo, że gdybym mogła to bym ściągnęła dla niego gwiazdkę z nieba. Potrafię myśleć o nim dniami i nocami, w pewnym momencie zanim zorientowałam się, że coś ze mną nie tak to popadało to w obsesję. Potrafię go zapraszać, płacić za niego, robić mu obiady kiedy jest głodny, kupować małe pierdoły, które wpadną mi w oko i on się z tego szczerze cieszy. Kiedy była letnia sesja, moja się skończyła wcześniej niż jego a on nadal męczył się z jakimiś projektami, mieszkałam z nim przez tydzień. Widziałam jak się męczy, całą frustrację przelewał na mnie, wyżywał się gdy coś mu nie wychodziło. Ja grzecznie pomagałam, pocieszałam i przytulałam. Kiedy rano musiał wcześnie wstać (a chodził spać koło 2-3 w nocy, przez naukę) ja mu zawsze robiłam śniadania, starałam się dać energię aby mógł przetrwać jakoś następny dzień nauki. Także sprzątałam i wyrzucałam śmieci. Robiłam to wszystko bezinteresownie, byle mu pomóc. Przede wszystkim, żeby nie musiał sobie głowy zawracać pierdołami tylko się uczył. No i podziękował mi za to i przeprosił za zachowanie. Jednak prawda jest taka, że ja totalnie nie czuję, żebym otrzymywała od niego tyle miłości, ile mu daję. Sądzę, że problem tkwi we mnie bo powinnam go akceptować w 100% takim jakim jest. Wiem, że bywam nadgorliwa i czasem chciałabym żeby dzwonił wieczorami, czy żebym dostała kwiatka. On w związku nigdy nie był, wydawało mi sie, że się wszystkiego nauczy ode mnie. Rozmawiałam już z nim na ten temat nie raz, że się przyzwyczaił, że ja także potrzebuję zainteresowania. Zwykle złościł się, gdy zaczynałam ten temat (często go tym męczyłam). Nie tak dawno stwierdził, że on mnie krzywdzi i nie może mi dać tego, czego ja wymagam mimo, że wie że ja mogłabym zrobić dla niego wszystko. Że nigdy nie spotkał osoby o tak wielkim sercu, która tak się potrafi dla kogoś poświęcić. Nie chce jednak rozstania bo twierdzi, że beze mnie nie mógłby normalnie funkcjonować. Ja doskonale wiem, że się boję samotności i nie chcę już nigdy być samotna więc też nie chcę się rozstawać. Mam poczucie własnej wartości, nie uważam się za nieatrakcyjną i wiem, że jeżeli bym chciała to bym kogoś znalazła, ale on mi się naprawdę wydaje tym jedynym. Przez to, że ja tak szybko dojrzałam i z chłopakami "wyszalałam", jeżeli mogę tak to ująć, to nie chcę już normalnego studenckiego życia jak picie i imprezowanie. Wolę czytać dobre książki, uprawiać sport, słuchać muzyki i rozmawiać, rozwijać się przede wszystkim intelektualnie. Też nie jest tak, że on potrzebuje "szaleć" bo połączyła nas właśnie wspólna nienawiść do klubów i wszelkich imprez masowych. Zainteresowania mamy więc podobne.
Moje pytanie jest więc takie: co zrobić, żeby się zmienić? Bardzo dużo czytam na ten temat, w szczególności w internecie, chociaż ostatnio wpadła mi w ręce książka pt. "Kobiety, które kochają za bardzo" Robin Norwood. Staram się sama wyplewić z siebie złe myśli (mam też skłonności do dramatyzowania i zwykle wszystko czuję bardziej niż inni i bardziej przeżywam błahe sytuacje). Słyszałam już o DDA, nerwicy. Czytałam wypowiedzi ludzi do mnie podobnych. Czytałam trochę o buddyzmie, medytacji (nawet próbowałam, choć chyba słaba w tym jestem), nawet o układzie hormonalnym, który podobno w dużym stopniu może być za to wszystko odpowiedzialny. Nie jestem więc totalnym laikiem i sądzę, że wiem co w mojej głowie siedzi, umiem trzeźwo spojrzeć na swoją sytuację. Jednak są takie momenty, że mnie to przewyższa, że wpadam w histerię, że dramatyzuję bo panicznie boję się samotności i odrzucenia. Wiem, że zasypując mojego chłopaka moimi problemami bardzo go ranię, chociaż on otwarcie tego nie okazuje. Bardzo dużo rozmawiamy, ale zawsze mało z tego wynika. Co robić? W internecie jest dużo opisów mojej "choroby", ale nigdzie nie ma rozwiązania. Jak odrzucić emocje, docenić siebie i nie pokładać wszystkiego w moim chłopaku? Chciałabym się dowiedzieć, co Pani o mnie sądzi. Dziękuję za przeczytanie moich dość chaotycznych wypocin."
Za wszelkie pomyłki (jeżeli taka się zdarzyła) z umiejscowieniem tego postu przepraszam!