Czy u was też występują regularne nawroty?
: 5 kwietnia 2023, o 08:19
Hejka,
Jestem studentką, mam 21 lat i od roku zmagam się z nerwicą.
Początki były straszne, chciałam już rzucić studia bo nie dawałam sobie rady.
Nieprzespane noce odbijały się tym że zasypiałam na zajęciach, dosłownie mnie odcinało. Jak zaczynało robić się na dworze ciepło to panikowałam, bo nie wiedziałam czy jest mi po prostu gorąco czy to kolejny atak. Wyjście z akademika na zajęcia bez zwymiotowania rano nie miało miejsca, a któryś tydzień miałam żołądek tak ściśnięty że nie byłam w stanie jeść nic więcej niż miska kislu i trochę biszkoptów.
Zapisałam się do terapeutki i wizyty u niej bardzo mi pomogły, szczególnie na początku.
Jednak w wakacje w ostatnim dniu wyjazdu zatrulam się jedzeniem i moja nerwica wróciła i miała pelne pole do popisu. Gdy wróciliśmy pierwsze co zrobiłam to zapisałam się do psychiatry i szczęśliwym trafem przede mną były tylko dwa tygodnie oczekiwania. Byłam bardzo sceptyczna w sprawie brania antydepresantów ale mama namawiała mnie żebym chociaż poszła zapytać jak to wszystko wygląda bo się wykończę.
Te 2 tygodnie były straszne, jedzenie nie przechodzilo mi przez gardło, nie mogłam nawet na nie patrzeć. Jedna kanapkę jadłam godzine i musiałam czymś popijać każdy kęs żeby nie zwymiotować. Dwa dni dosłownie miałam atak za atakiem i w końcu zaczęłam mieć dość byłam już tym tak zmęczona że myślałam że po prostu zwariuje i na wizycie psychiatra od razu skieruje mnie do szpitala. Starałam się to ukrywać przed rodzicami bo nie chciałam im sprawić zawodu albo myślałam że jestem ciężarem i niszczę tym rodzinę.
W końcu nadszedł dzień wizyty, nie byłam cały czas do tego przekonana bo zawsze było mi powtarzane że "zobacz taka młoda a już lekami się faszeruje, gdzie byli wcześniej rodzice" no i znowu nakręcanie się.
Lekarz przepisał mi asertin 50, oczywiście nie zaczęłam go brać od razu bo jak to przejść na leki. No ale kilka dni później znowu przytrafiło ni się mocne zatrucie pokarmowe, dosłownie Wymioty po wypiciu szklanki wody bo coś stało mi na żołądku, no i oczywiście zaczęła się panika. Dzwońcie do szpitala, na pewno umieram, a jak nie umieram to wariuje itp. Więc zaczęłam brać leki od tamtego momentu.
Pomogły mi i to na długo, skończyłam terapię w październiku i zaraz po tym wyjechałam na studia. I od tamtego momentu zaczęło się...
Z zegarkiem w ręku co dwa tygodnie mam słabszy lub mocniejszy nawrót. Z jednej strony widzę że zrobiłam baaardzo duże postępy w porównaniu do zeszłego roku, ale dalej martwi mnie to czemu co jakiś czas i to tak regularnie wraca. Myślałam nad powrotem na terapię, ale z jednej strony wiem, że już nic nowego z niej nie wyniosę bo jednak to jest głównie praca nad sobą. Skoro raz udało mi się ogarnąć to drugi raz pewnie też dam radę. Tylko że te regresy mnie czasem dobijają i mam ochotę się poddać, przestać się starać ale wiem że mi to nie pomoże. Stąd moje pytanie do was wszystkich i do zmagających się z nerwica i do wyzsrowialych. Czy też mieliście na swojej drodze taki etap? Gdzie tydzień jest dobrze, a później przez kolejny powoli dochodźcie do siebie lub coś w podobie. Myślałam już czy to nie leki przestają działać i próbowałam za konsultacja z lekarzem zwiększyć dawkę ale czułam się po niej strasznie więc wróciłam do 50mg. Czasem zastanawiam się czy to nie związane z cyklem miesiączkowym bo zazwyczaj regresy są idealnie 4-5 dni przed owulacją i zawsze przed okresem. Staram się nie opierać na lekach bo jednak one maskują objawy a nie pomagają się z nimi uporać. Bardzo chce zawalczyć o normalne życie i tak jak mówię, są momenty gdzie przez tydzień-dwa, zdążało się nawet dłużej, nie miałam żadnych objawów, jakbym wyzdrowiała. I nagle niewiadomo skąd przychodzi atak który potrafi mnie złożyć i kazać wrócić do rodzinnego domu na weekend żeby się trochę "podbudować". Miałam robione badania tarczycowe i wyszły podręcznikowo więc już wiem że to nie wina tych konkretnych hormonów. Jednak martwi mnie ten temat bo nie wiem czy jestem odosobnionym przypadkiem, czy może inni też tak mieli i to jest tylko etap przejściowy. Jeśli to drugie, macie może jakieś rady jak to przetrwać, skrócić lub zakończyć? Zależy mi mimo wszystko żeby dać sobie radę bez zwiększania dawki leku lub zmieniania go bo jednak chce w 100% czuć że panuje nad swoim zdrowieniem i jeśli w przyszłości (tfu tfu odpukać) miało by na wrócić chce wiedzieć że dam sobie radę sama.
Jestem studentką, mam 21 lat i od roku zmagam się z nerwicą.
Początki były straszne, chciałam już rzucić studia bo nie dawałam sobie rady.
Nieprzespane noce odbijały się tym że zasypiałam na zajęciach, dosłownie mnie odcinało. Jak zaczynało robić się na dworze ciepło to panikowałam, bo nie wiedziałam czy jest mi po prostu gorąco czy to kolejny atak. Wyjście z akademika na zajęcia bez zwymiotowania rano nie miało miejsca, a któryś tydzień miałam żołądek tak ściśnięty że nie byłam w stanie jeść nic więcej niż miska kislu i trochę biszkoptów.
Zapisałam się do terapeutki i wizyty u niej bardzo mi pomogły, szczególnie na początku.
Jednak w wakacje w ostatnim dniu wyjazdu zatrulam się jedzeniem i moja nerwica wróciła i miała pelne pole do popisu. Gdy wróciliśmy pierwsze co zrobiłam to zapisałam się do psychiatry i szczęśliwym trafem przede mną były tylko dwa tygodnie oczekiwania. Byłam bardzo sceptyczna w sprawie brania antydepresantów ale mama namawiała mnie żebym chociaż poszła zapytać jak to wszystko wygląda bo się wykończę.
Te 2 tygodnie były straszne, jedzenie nie przechodzilo mi przez gardło, nie mogłam nawet na nie patrzeć. Jedna kanapkę jadłam godzine i musiałam czymś popijać każdy kęs żeby nie zwymiotować. Dwa dni dosłownie miałam atak za atakiem i w końcu zaczęłam mieć dość byłam już tym tak zmęczona że myślałam że po prostu zwariuje i na wizycie psychiatra od razu skieruje mnie do szpitala. Starałam się to ukrywać przed rodzicami bo nie chciałam im sprawić zawodu albo myślałam że jestem ciężarem i niszczę tym rodzinę.
W końcu nadszedł dzień wizyty, nie byłam cały czas do tego przekonana bo zawsze było mi powtarzane że "zobacz taka młoda a już lekami się faszeruje, gdzie byli wcześniej rodzice" no i znowu nakręcanie się.
Lekarz przepisał mi asertin 50, oczywiście nie zaczęłam go brać od razu bo jak to przejść na leki. No ale kilka dni później znowu przytrafiło ni się mocne zatrucie pokarmowe, dosłownie Wymioty po wypiciu szklanki wody bo coś stało mi na żołądku, no i oczywiście zaczęła się panika. Dzwońcie do szpitala, na pewno umieram, a jak nie umieram to wariuje itp. Więc zaczęłam brać leki od tamtego momentu.
Pomogły mi i to na długo, skończyłam terapię w październiku i zaraz po tym wyjechałam na studia. I od tamtego momentu zaczęło się...
Z zegarkiem w ręku co dwa tygodnie mam słabszy lub mocniejszy nawrót. Z jednej strony widzę że zrobiłam baaardzo duże postępy w porównaniu do zeszłego roku, ale dalej martwi mnie to czemu co jakiś czas i to tak regularnie wraca. Myślałam nad powrotem na terapię, ale z jednej strony wiem, że już nic nowego z niej nie wyniosę bo jednak to jest głównie praca nad sobą. Skoro raz udało mi się ogarnąć to drugi raz pewnie też dam radę. Tylko że te regresy mnie czasem dobijają i mam ochotę się poddać, przestać się starać ale wiem że mi to nie pomoże. Stąd moje pytanie do was wszystkich i do zmagających się z nerwica i do wyzsrowialych. Czy też mieliście na swojej drodze taki etap? Gdzie tydzień jest dobrze, a później przez kolejny powoli dochodźcie do siebie lub coś w podobie. Myślałam już czy to nie leki przestają działać i próbowałam za konsultacja z lekarzem zwiększyć dawkę ale czułam się po niej strasznie więc wróciłam do 50mg. Czasem zastanawiam się czy to nie związane z cyklem miesiączkowym bo zazwyczaj regresy są idealnie 4-5 dni przed owulacją i zawsze przed okresem. Staram się nie opierać na lekach bo jednak one maskują objawy a nie pomagają się z nimi uporać. Bardzo chce zawalczyć o normalne życie i tak jak mówię, są momenty gdzie przez tydzień-dwa, zdążało się nawet dłużej, nie miałam żadnych objawów, jakbym wyzdrowiała. I nagle niewiadomo skąd przychodzi atak który potrafi mnie złożyć i kazać wrócić do rodzinnego domu na weekend żeby się trochę "podbudować". Miałam robione badania tarczycowe i wyszły podręcznikowo więc już wiem że to nie wina tych konkretnych hormonów. Jednak martwi mnie ten temat bo nie wiem czy jestem odosobnionym przypadkiem, czy może inni też tak mieli i to jest tylko etap przejściowy. Jeśli to drugie, macie może jakieś rady jak to przetrwać, skrócić lub zakończyć? Zależy mi mimo wszystko żeby dać sobie radę bez zwiększania dawki leku lub zmieniania go bo jednak chce w 100% czuć że panuje nad swoim zdrowieniem i jeśli w przyszłości (tfu tfu odpukać) miało by na wrócić chce wiedzieć że dam sobie radę sama.