Nerwica a religia - szukam rady, osób które zrozumieją
: 19 listopada 2023, o 18:20
Cześć wszystkim.
Jest to mój pierwszy post, mimo że jestem na forum od około roku. Przeczytałam już wiele różnych wątków związanych z tym tematem, ale jednak każdy problem jest nieco inny, więc chciałabym napisać konkretnie o swojej sytuacji.
Najlepiej zacznę od początku. Jestem studentką lingwistyki. To jest kierunek i uczelnia, które sama wybrałam i o których marzyłam. Mam dom, kochających rodziców, finansowo nie jest może najcudowniej, ale dajemy radę. Generalnie materialnie mam czego potrzeba.
Odkąd pamiętam byłam nieśmiała, małomówna, wrażliwa, emocjonalna. Słabo radziłam sobie z krytyką, nie miałam za bardzo znajomych, byłam na boku klasy, czułam się gorsza, głupsza.
Wychowywała mnie babcia, która nie bardzo rozumiała moich potrzeb emocjonalnych (bo sama nie miała ich zaspokojonych), ale za to wymagała ode mnie osiągnięć. Rzeczy musiały być po jej myśli, nawet to czy litery w moim zeszycie nie są zbyt wąskie lub szerokie, a w przeciwnym wypadku było obwinianie i krytyka.
Chłonęłam każde ich słowo. Długo bezwzględnie słuchałam się babci, chciałam żeby i ona i mama były ze mnie zadowolone, przez co dążyłam do bycia wręcz idealnym dzieckiem. Kiedy mi to nie wychodziło, płakałam, miałam myśli samobójcze (były dwie sytuacje które bardzo dobrze pamiętam: raz chciałam wyjść na ulicę i rzucić się pod samochód (miałam chyba mniej niż 10 lat) a raz chciałam wbić sobie nóż w klatkę piersiową (byłam bliżej gimnazjum), bo nie radziłam sobie z matematyką.
Zawsze czułam się też gorsza od brata, który od małego wykazywał zdolności umysłu ścisłego, był według mnie inteligentniejszy (nawet mimo że nikt nas do siebie nie porównywał). Do tej pory jest między nami różnica, bo on bardziej kieruje się rozumem, jest baardzo małomówny i znacznie bardziej opanowany, a ja jestem bardziej wylewna i emocjonalna. Znaczy to nie tak, że nie używam rozumu, ale wiecie o co chodzi.. Mimo że nie chcę, porównuję się do niego.
Rodzina też się rozwaliła, bo mama nie dogaduje się z siostrami (już za dziecka były poróżnione przez babcię). Mama jest taka jak ja – cicha i spokojna, a ciocie – wygadane, szybkie i głośne. Boli mnie ta sytuacja, szczególnie mocno przeszyłam ostatnią kłótnię mamy z jedną ciocią, gdzie doszło nawet do rękoczynów i wrzasków. O ile do tej pory czułam się przy ciociach niekomfortowo, tak teraz zaczęłam się ich bać.
A właśnie odnośnie strachu. Jako dziecko bałam się różnych rzeczy, ale taki najgorszy strach, który pojawił się w moim życiu był związany z piekłem. Pamiętam jak jako młoda nastolatka mówiłam mamie że na pewno będę potępiona (tutaj pokazuje się też moja tendencja do katastrofizacji, która ciągnie się po dziś dzień). Ponieważ chciałam uniknąć tego losu coraz częściej i częściej desperacko szukałam odpowiedzi na różne pytania. Z czasem pojawiły się u mnie pierwsze obsesje. Nie miałam ani grama tolerancji dla jakiejkolwiek wątpliwości, musiałam wiedzieć na 100% czy coś jest złe czy nie. Potrafiłam przesiadywać godzinami na internecie szukając jakiejkolwiek wypowiedzi na dany temat, tylko po to żeby zyskać chwilową ulgę, a potem pod wpływem cienia wątpliwości wpaść w tę samą spiralę. Wtedy to pojawiły się jasno moje perfekcjonistyczne tendencje. Czułam na sobie ogromną presję, żeby żyć idealnie. Dużo płakałam, chodziłam niczym tykająca bomba, która cały czas albo analizuje to co zrobiła 5 minut temu/dzień temu/tydzień temu albo myśli do przodu czy zrobienie czegoś będzie dobre czy nie. Nie umiałam jednak tego określić tak, żeby być całkiem pewna, co prowadziło do problemów z tym, co powiedzieć na spowiedzi. Żeby uniknąć jakichkolwiek wątpliwości zaczęłam rezygnować po kolei ze swoich pasji: przestałam rysować, usunęłam z widoku w swoim pokoju wszelkie ilustracje, obrazki, słuchałam w kółko tej samej muzyki religijnej (potem nawet tego zaprzestałam bo wątpliwości też mnie tutaj dopadły), stresowałam się posiłkami (bo może akurat powinnam pościć), czytaniem lektur szkolnych (bo nie były związane z Bogiem), czułam przymus nawracania wszystkich dookoła, próbowałam głosić ewangelię na internecie (ale zrezygnowałam bo tutaj też dopadł mnie lęk że ktoś mnie źle zrozumie i pójdzie przeze mnie do piekła), bywało że pyszniłam się swoją „relacją” z Jezusem, święta były dla mnie katorgą, bo czułam szczególny przymus „idealnej” spowiedzi (były dwie sytuacje które dobrze pamiętam: jedna Wigilia przeszła mi prawie w całości nad głowieniem się czy mam jakiś grzech przeciwko DŚ czy nie, kiedy udało mi się w końcu osiągnąć jakiś pokój, to zabawa zaraz zaczynała się na nowo a do komunii poszłam z wielkim trudem; druga sytuacja: w Wielką Sobotę przeraziłam się że mogę mieć jakiś grzech ciężki i po naście razy próbowałam „idealnie” przeprosić za niego Boga, aż w końcu z trudem poszłam do komunii). Takich sytuacji było więcej. Przeszłam istne piekło.
Teraz jest niby lepiej, a dlatego że dowiedziałam się że mam nerwicę, na którą biorę leki już sporo czasu (choć to nie objawy nerwicy zaprowadziły mnie do lekarza, ale epizod depresyjny, wszystko przygniotło mnie tak bardzo, że przez miesiąc leżałam w łóżku mając ochotę umrzeć; oprócz beznadziei, wzmożonego apetytu, płaczliwości było też drętwienie kończyn, ataki lękowe, kołatanie serca, uczucie że zaraz zwiariuję). Pamiętam że w tamtym roku w styczniu moja nerwica mocno nasiliła się, byłam dwa razy w ciągu dwóch tygodniu u spowiedzi (baaardzo długich spowiedzi, tak długich że zmęczony kapłan wysłał mnie do lekarza a mi kazał pójść do następnej spowiedzi za miesiąc).
Na dodatek źle znoszę duże życiowe zmiany, których ostatnio jest bardzo dużo: obawy o przyszłość, dużo różnych obowiązków, ogarnianie praktyk, dawanie korepetycji, nadgadatliwa współlokatorka, moja wrażliwa i emocjonalna natura… jestem tym coraz bardziej zmęczona zmęczona. Chociaż i tak jest lepiej bo w ostatnie wakacje co tydzień spotykałam się z psycholożką, która pomogła mi wyprostować wiele rzeczy, dzięki czemu łatwiej sobie radzę z trudnościami.
Próbuję trzymać jakiś kontakt z Bogiem, modlić się chociaż parę sekund rano i wieczorem, pójść na mszę… ale po Biblię nie potrafię sięgnąć, bo boję się że znowu zacznę fiksować na punkcie jakiegoś fragmentu… boję się iść do spowiedzi, bo tak naprawdę potrafię widzieć zło gdzie się da i wychodzi z tego cała litania... boję się że zacznę doszukiwać się grzechu po spowiedzi. Z komunią nie mam już takiego problemu, choć nieraz już miałam postrzępioną psychikę przez głowienie się czy mam grzech ciężki czy nie, ciągłe analizowanie i doszukiwanie się tylko po to, żeby dla pewności do tej komunii nie iść, bo mimo że cały tydzień się starałam, to wolę nie ryzykować świętokradztwa. Żyję w ciągłym poczuciu potępienia, lęku, żalu.
Teraz znowu zaczynam fiksować się na punkcie gry Minecraft (obsesja która już się pojawiała wcześniej), w którą lubię grać z bratem w celu budowania naszej lepszej relacji. Wiem że źle na nas nie wpływa, uczy współpracy i rozwija wyobraźnię, ale z tyłu głowy krążą mi myśli dotyczące pojawiających się w grze potworów i eliksirów. Osobiście mogłabym i z niej zrezygnować, ale naprawdę jest to jedyny punkt zaczepny między mną a bratem, z którym kontakt mam bardzo nikły. No i nie chcę też słuchać się tych wszystkich lęków.
Nie mam już do tego siły. Najchętniej położyłabym się i nigdy już nie wstała z łóżka. Aktualnie jestem w domu, bo wróciłam na weekend.. nie chcę tam wracać na te studia. Kocham je, ale przez chaos w głowie nie umiem skupić się na nauce.
Co robić? Czy ktoś miał choć podobną sytuację?
Z góry dziękuję za przeczytanie.
Jest to mój pierwszy post, mimo że jestem na forum od około roku. Przeczytałam już wiele różnych wątków związanych z tym tematem, ale jednak każdy problem jest nieco inny, więc chciałabym napisać konkretnie o swojej sytuacji.
Najlepiej zacznę od początku. Jestem studentką lingwistyki. To jest kierunek i uczelnia, które sama wybrałam i o których marzyłam. Mam dom, kochających rodziców, finansowo nie jest może najcudowniej, ale dajemy radę. Generalnie materialnie mam czego potrzeba.
Odkąd pamiętam byłam nieśmiała, małomówna, wrażliwa, emocjonalna. Słabo radziłam sobie z krytyką, nie miałam za bardzo znajomych, byłam na boku klasy, czułam się gorsza, głupsza.
Wychowywała mnie babcia, która nie bardzo rozumiała moich potrzeb emocjonalnych (bo sama nie miała ich zaspokojonych), ale za to wymagała ode mnie osiągnięć. Rzeczy musiały być po jej myśli, nawet to czy litery w moim zeszycie nie są zbyt wąskie lub szerokie, a w przeciwnym wypadku było obwinianie i krytyka.
Chłonęłam każde ich słowo. Długo bezwzględnie słuchałam się babci, chciałam żeby i ona i mama były ze mnie zadowolone, przez co dążyłam do bycia wręcz idealnym dzieckiem. Kiedy mi to nie wychodziło, płakałam, miałam myśli samobójcze (były dwie sytuacje które bardzo dobrze pamiętam: raz chciałam wyjść na ulicę i rzucić się pod samochód (miałam chyba mniej niż 10 lat) a raz chciałam wbić sobie nóż w klatkę piersiową (byłam bliżej gimnazjum), bo nie radziłam sobie z matematyką.
Zawsze czułam się też gorsza od brata, który od małego wykazywał zdolności umysłu ścisłego, był według mnie inteligentniejszy (nawet mimo że nikt nas do siebie nie porównywał). Do tej pory jest między nami różnica, bo on bardziej kieruje się rozumem, jest baardzo małomówny i znacznie bardziej opanowany, a ja jestem bardziej wylewna i emocjonalna. Znaczy to nie tak, że nie używam rozumu, ale wiecie o co chodzi.. Mimo że nie chcę, porównuję się do niego.
Rodzina też się rozwaliła, bo mama nie dogaduje się z siostrami (już za dziecka były poróżnione przez babcię). Mama jest taka jak ja – cicha i spokojna, a ciocie – wygadane, szybkie i głośne. Boli mnie ta sytuacja, szczególnie mocno przeszyłam ostatnią kłótnię mamy z jedną ciocią, gdzie doszło nawet do rękoczynów i wrzasków. O ile do tej pory czułam się przy ciociach niekomfortowo, tak teraz zaczęłam się ich bać.
A właśnie odnośnie strachu. Jako dziecko bałam się różnych rzeczy, ale taki najgorszy strach, który pojawił się w moim życiu był związany z piekłem. Pamiętam jak jako młoda nastolatka mówiłam mamie że na pewno będę potępiona (tutaj pokazuje się też moja tendencja do katastrofizacji, która ciągnie się po dziś dzień). Ponieważ chciałam uniknąć tego losu coraz częściej i częściej desperacko szukałam odpowiedzi na różne pytania. Z czasem pojawiły się u mnie pierwsze obsesje. Nie miałam ani grama tolerancji dla jakiejkolwiek wątpliwości, musiałam wiedzieć na 100% czy coś jest złe czy nie. Potrafiłam przesiadywać godzinami na internecie szukając jakiejkolwiek wypowiedzi na dany temat, tylko po to żeby zyskać chwilową ulgę, a potem pod wpływem cienia wątpliwości wpaść w tę samą spiralę. Wtedy to pojawiły się jasno moje perfekcjonistyczne tendencje. Czułam na sobie ogromną presję, żeby żyć idealnie. Dużo płakałam, chodziłam niczym tykająca bomba, która cały czas albo analizuje to co zrobiła 5 minut temu/dzień temu/tydzień temu albo myśli do przodu czy zrobienie czegoś będzie dobre czy nie. Nie umiałam jednak tego określić tak, żeby być całkiem pewna, co prowadziło do problemów z tym, co powiedzieć na spowiedzi. Żeby uniknąć jakichkolwiek wątpliwości zaczęłam rezygnować po kolei ze swoich pasji: przestałam rysować, usunęłam z widoku w swoim pokoju wszelkie ilustracje, obrazki, słuchałam w kółko tej samej muzyki religijnej (potem nawet tego zaprzestałam bo wątpliwości też mnie tutaj dopadły), stresowałam się posiłkami (bo może akurat powinnam pościć), czytaniem lektur szkolnych (bo nie były związane z Bogiem), czułam przymus nawracania wszystkich dookoła, próbowałam głosić ewangelię na internecie (ale zrezygnowałam bo tutaj też dopadł mnie lęk że ktoś mnie źle zrozumie i pójdzie przeze mnie do piekła), bywało że pyszniłam się swoją „relacją” z Jezusem, święta były dla mnie katorgą, bo czułam szczególny przymus „idealnej” spowiedzi (były dwie sytuacje które dobrze pamiętam: jedna Wigilia przeszła mi prawie w całości nad głowieniem się czy mam jakiś grzech przeciwko DŚ czy nie, kiedy udało mi się w końcu osiągnąć jakiś pokój, to zabawa zaraz zaczynała się na nowo a do komunii poszłam z wielkim trudem; druga sytuacja: w Wielką Sobotę przeraziłam się że mogę mieć jakiś grzech ciężki i po naście razy próbowałam „idealnie” przeprosić za niego Boga, aż w końcu z trudem poszłam do komunii). Takich sytuacji było więcej. Przeszłam istne piekło.
Teraz jest niby lepiej, a dlatego że dowiedziałam się że mam nerwicę, na którą biorę leki już sporo czasu (choć to nie objawy nerwicy zaprowadziły mnie do lekarza, ale epizod depresyjny, wszystko przygniotło mnie tak bardzo, że przez miesiąc leżałam w łóżku mając ochotę umrzeć; oprócz beznadziei, wzmożonego apetytu, płaczliwości było też drętwienie kończyn, ataki lękowe, kołatanie serca, uczucie że zaraz zwiariuję). Pamiętam że w tamtym roku w styczniu moja nerwica mocno nasiliła się, byłam dwa razy w ciągu dwóch tygodniu u spowiedzi (baaardzo długich spowiedzi, tak długich że zmęczony kapłan wysłał mnie do lekarza a mi kazał pójść do następnej spowiedzi za miesiąc).
Na dodatek źle znoszę duże życiowe zmiany, których ostatnio jest bardzo dużo: obawy o przyszłość, dużo różnych obowiązków, ogarnianie praktyk, dawanie korepetycji, nadgadatliwa współlokatorka, moja wrażliwa i emocjonalna natura… jestem tym coraz bardziej zmęczona zmęczona. Chociaż i tak jest lepiej bo w ostatnie wakacje co tydzień spotykałam się z psycholożką, która pomogła mi wyprostować wiele rzeczy, dzięki czemu łatwiej sobie radzę z trudnościami.
Próbuję trzymać jakiś kontakt z Bogiem, modlić się chociaż parę sekund rano i wieczorem, pójść na mszę… ale po Biblię nie potrafię sięgnąć, bo boję się że znowu zacznę fiksować na punkcie jakiegoś fragmentu… boję się iść do spowiedzi, bo tak naprawdę potrafię widzieć zło gdzie się da i wychodzi z tego cała litania... boję się że zacznę doszukiwać się grzechu po spowiedzi. Z komunią nie mam już takiego problemu, choć nieraz już miałam postrzępioną psychikę przez głowienie się czy mam grzech ciężki czy nie, ciągłe analizowanie i doszukiwanie się tylko po to, żeby dla pewności do tej komunii nie iść, bo mimo że cały tydzień się starałam, to wolę nie ryzykować świętokradztwa. Żyję w ciągłym poczuciu potępienia, lęku, żalu.
Teraz znowu zaczynam fiksować się na punkcie gry Minecraft (obsesja która już się pojawiała wcześniej), w którą lubię grać z bratem w celu budowania naszej lepszej relacji. Wiem że źle na nas nie wpływa, uczy współpracy i rozwija wyobraźnię, ale z tyłu głowy krążą mi myśli dotyczące pojawiających się w grze potworów i eliksirów. Osobiście mogłabym i z niej zrezygnować, ale naprawdę jest to jedyny punkt zaczepny między mną a bratem, z którym kontakt mam bardzo nikły. No i nie chcę też słuchać się tych wszystkich lęków.
Nie mam już do tego siły. Najchętniej położyłabym się i nigdy już nie wstała z łóżka. Aktualnie jestem w domu, bo wróciłam na weekend.. nie chcę tam wracać na te studia. Kocham je, ale przez chaos w głowie nie umiem skupić się na nauce.
Co robić? Czy ktoś miał choć podobną sytuację?
Z góry dziękuję za przeczytanie.