Długa historia
: 20 sierpnia 2016, o 01:21
Cześć Wam. Z góry przepraszam, że ten post będzie taki długi. Możecie go zignorować jeśli chcecie, musiałam zwyczajnie to wszystko z siebie wyrzucić...
Jak to się zaczęło?
Dokładnie nie wiem. Nie znam powodu, przez który to się dzieje. Pamiętam, że jak byłam dzieckiem, miałam może koło 10-12 lat, zaczęło we mnie kiełkować coś dziwnego. Dziwne uczucie, które przeradzało się w ataki paniki. Takiej, której nie potrafiłam zrozumieć, nie wiedziałam co spowodowało ten atak. Zwyczajnie nagle przychodziła do głowy myśl o śmierci i zaczynała się jazda. W sumie wciąż tak się zdarza.
Wtedy bałam się chodzić do kościoła. Przestałam, bo tam nachodziły mnie te myśli najczęściej. Mama to zrozumiała i nie wyciągał mnie nikt na siłę. Babcia nie wiedziała nic o moim problemie, więc zdarzało się, że pytała czemu nie idę z nią. Zawsze odpowiadałam, że źle się czuję albo wymyślałam inną bajkę. Z wiekiem te myśli jakoś się uspokoiły na dłuższy czas. Poszłam nawet do bierzmowania, chodziłam do kościoła i było w porządku, nawet tam.
Później był etap studiów. Wyjechałam do innego miasta zupełnie sama, z czystą kartą, nikt mnie nie znał, ja nie znałam nikogo. Wtedy na pierwszym roku zimą dopadł mnie dziwny stan. Z perspektywy czasu myślę, że epizod depresyjny, jak to profesjonalnie się nazywa. Odsunęłam się od znajomych, nie wychodziłam z nimi, chodziłam tylko na uczelnię „bo muszę” wracałam do mieszkania i spałam. Ciągle.
Potem samo przeszło przeprowadziłam się, było całkiem fajnie. Do czasu. Na drugim roku znów zaczęły się ataki paniki, stany lękowe, nawet nie wiem jak to nazwać. Odkryłam, że kiedy przed snem napiję się piwa, dwóch albo sześciu, niepożądane myśli nie przychodzą. Dość często ten patent stosowałam, bez zrozumienia ówczesnych współlokatorek. Nie mówiłam nikomu co się ze mną dzieje. Wiedziała tylko mama.
Kiedyś podczas jednego z takich ataków, którego niestety świadkami byli moja współlokatorka z chłopakiem, zadzwoniłam do mamy. Musiała się nieźle przestraszyć, bo było już po północy. Rozmawiałam z nią długo, jakoś mnie uspokoiła. Wtedy przypomniało mi się o moich atakach z dzieciństwa. Do tego czasu nie pamiętałam jak to wyglądało. Miałam przebłyski, że wpadałam w panikę, miałam dziwne uczucie, płakałam, ale chyba wyrzuciłam z pamięci to, jak dokładnie wyglądały te sytuacje.
Kiedy przyjechałam do domu, rodzice i siostry byli tak zmartwieni tamtym telefonem, że stwierdziłam, że nie mogę obarczać ich tym. W końcu jestem najstarszą córką, muszę im pomagać, być odpowiedzialna i sobie radzić, dawać przykład siostrom. I próbowałam tak funkcjonować. Mama prosiła, żebym poszła do psychologa, ale odwlekałam to w czasie, jakoś zaczynałam z powrotem wracać do normalności.
Ale lęki nie ustępowały do końca. Wieczorem przed snem jest najgorzej. Później doszły do tego wszystkiego bezdechy podczas snu. Budziłam się i nie mogłam złapać oddechu, wpadałam w panikę, że zaraz się uduszę. Często też bałam się zasnąć mając z tyłu głowy myśl, że mogę się nie obudzić, że znów zacznę się dusić itp. Piszę to wszystko w czasie przeszłym, ale to nadal trwa, tak jest mi po prostu łatwiej zebrać myśli w całość i jakoś uporządkować zdarzenia.
Od jakiegoś czasu, może koło dwóch miesięcy, jest jeszcze gorzej. Nie mogę się na niczym skupić, o wszystkim zapominam. O urodzinach bliskich, o tym, że miałam zrobić coś na uczelnię, do pracy... Ranki stały się torturami. Na samą myśl o tym, że muszę wstać z łóżka i żyć zaczęły powodować fizyczny ból. Nie policzę ile razy budziłam się i zaczynałam po prostu płakać, bez powodu. W takim stanie też wiele razy usypiałam. Zauważyłam ile dziwnych rzeczy dzieje się ze mną ostatnio i pojawiły się myśli, że chyba potrzebuję pomocy. Poza brakiem koncentracji, bezdechami, bezsennością i jednocześnie ciągłą sennością, doszły do tego częste zawroty głowy jakbym miała za chwilę zemdleć, pojawiający się znikąd niepokój w jakiejkolwiek sytuacji, problemy z utrzymaniem równowagi... W pracy spadło na mnie bardzo dużo obowiązków przez szkolenia do awansu, jednak przestałam sobie radzić, żaden deadline nie robi na mnie już wrażenia. Czegoś nie zrobię – trudno, dziś nie mogę, bo…bo nie, po prostu nie mogę się ruszyć. Zrobię kiedy indziej. Na uczelni też zrobiły się zaległości.
Wśród znajomych nie pokazuję tego, co dzieje się w środku. Maskę opracowałam idealnie. W pracy nawet nie pomyśleliby, że mogę mieć jakieś problemy. Wychodzę na miasto, a raczej zmuszam się do tego. Ale potem wracam, zmywam makijaż, kładę się do łóżka albo siadam na balkonie i znów wracają te natrętne potworki w głowie. Wiem, że gdybym komuś z otoczenia powiedziała o tym wszystkim, nie spotkałabym się ze zrozumieniem. Znów usłyszałabym „weź się w garść”, „głupoty gadasz”, „po prostu nie chce ci się” itd.
Tylko dwóch przyjaciół wie o tym wszystkim, a może nawet i nie o wszystkim… Nie jestem w stanie o tym rozmawiać, czuję że jestem z tym sama i muszę się sama ogarnąć. Nie mogę okazać słabości, wszędzie wymagają ode mnie tego, żebym zawsze wiedziała co robić i dawała z siebie wszystko. W pracy, wśród znajomych, rodziny, na uczelni, w mieszkaniu… Oczekiwania innych zaczęły mnie przerastać, nie potrafię pomyśleć o sobie i o tym, co ja chcę robić, a myślę o uszczęśliwianiu innych. Swoim kosztem.
Boję się przyznać nawet sama przed sobą, że mogę mieć nerwicę, depresję, a może nawet jedno i drugie. Nie wiem jak zmobilizować się do tego, żeby pójść do psychologa. Miałam kilka podejść, za każdym razem kończy się na sprawdzeniu imienia, nazwiska, adresu gabinetu i godzin przyjęć. I tyle.
Jestem już zmęczona tym wszystkim. Wszystkim i wszystkimi. Cały świat wymknął mi się spod kontroli i panicznie próbuję trzymać jego resztki w ryzach, ale to nie wychodzi. Nie czuję wsparcia od nikogo, bo nawet osoby, które o tych problemach wiedzą, nie chcą zrozumieć. Dziwią się, że tkwię w miejscu zamiast zacząć robić coś w kierunku tego, co bym chciała robić, jak chciałabym, żeby moje życie wyglądało.
A ja po prostu nie mogę. Jestem zablokowana i nie umiem ruszyć dalej. A mam dopiero 22 lata…
Musiałam to wszystko napisać i wypłakać przy tym oczy, bo brakuje mi siły, żeby zrobić z tym cokolwiek…
Jak to się zaczęło?
Dokładnie nie wiem. Nie znam powodu, przez który to się dzieje. Pamiętam, że jak byłam dzieckiem, miałam może koło 10-12 lat, zaczęło we mnie kiełkować coś dziwnego. Dziwne uczucie, które przeradzało się w ataki paniki. Takiej, której nie potrafiłam zrozumieć, nie wiedziałam co spowodowało ten atak. Zwyczajnie nagle przychodziła do głowy myśl o śmierci i zaczynała się jazda. W sumie wciąż tak się zdarza.
Wtedy bałam się chodzić do kościoła. Przestałam, bo tam nachodziły mnie te myśli najczęściej. Mama to zrozumiała i nie wyciągał mnie nikt na siłę. Babcia nie wiedziała nic o moim problemie, więc zdarzało się, że pytała czemu nie idę z nią. Zawsze odpowiadałam, że źle się czuję albo wymyślałam inną bajkę. Z wiekiem te myśli jakoś się uspokoiły na dłuższy czas. Poszłam nawet do bierzmowania, chodziłam do kościoła i było w porządku, nawet tam.
Później był etap studiów. Wyjechałam do innego miasta zupełnie sama, z czystą kartą, nikt mnie nie znał, ja nie znałam nikogo. Wtedy na pierwszym roku zimą dopadł mnie dziwny stan. Z perspektywy czasu myślę, że epizod depresyjny, jak to profesjonalnie się nazywa. Odsunęłam się od znajomych, nie wychodziłam z nimi, chodziłam tylko na uczelnię „bo muszę” wracałam do mieszkania i spałam. Ciągle.
Potem samo przeszło przeprowadziłam się, było całkiem fajnie. Do czasu. Na drugim roku znów zaczęły się ataki paniki, stany lękowe, nawet nie wiem jak to nazwać. Odkryłam, że kiedy przed snem napiję się piwa, dwóch albo sześciu, niepożądane myśli nie przychodzą. Dość często ten patent stosowałam, bez zrozumienia ówczesnych współlokatorek. Nie mówiłam nikomu co się ze mną dzieje. Wiedziała tylko mama.
Kiedyś podczas jednego z takich ataków, którego niestety świadkami byli moja współlokatorka z chłopakiem, zadzwoniłam do mamy. Musiała się nieźle przestraszyć, bo było już po północy. Rozmawiałam z nią długo, jakoś mnie uspokoiła. Wtedy przypomniało mi się o moich atakach z dzieciństwa. Do tego czasu nie pamiętałam jak to wyglądało. Miałam przebłyski, że wpadałam w panikę, miałam dziwne uczucie, płakałam, ale chyba wyrzuciłam z pamięci to, jak dokładnie wyglądały te sytuacje.
Kiedy przyjechałam do domu, rodzice i siostry byli tak zmartwieni tamtym telefonem, że stwierdziłam, że nie mogę obarczać ich tym. W końcu jestem najstarszą córką, muszę im pomagać, być odpowiedzialna i sobie radzić, dawać przykład siostrom. I próbowałam tak funkcjonować. Mama prosiła, żebym poszła do psychologa, ale odwlekałam to w czasie, jakoś zaczynałam z powrotem wracać do normalności.
Ale lęki nie ustępowały do końca. Wieczorem przed snem jest najgorzej. Później doszły do tego wszystkiego bezdechy podczas snu. Budziłam się i nie mogłam złapać oddechu, wpadałam w panikę, że zaraz się uduszę. Często też bałam się zasnąć mając z tyłu głowy myśl, że mogę się nie obudzić, że znów zacznę się dusić itp. Piszę to wszystko w czasie przeszłym, ale to nadal trwa, tak jest mi po prostu łatwiej zebrać myśli w całość i jakoś uporządkować zdarzenia.
Od jakiegoś czasu, może koło dwóch miesięcy, jest jeszcze gorzej. Nie mogę się na niczym skupić, o wszystkim zapominam. O urodzinach bliskich, o tym, że miałam zrobić coś na uczelnię, do pracy... Ranki stały się torturami. Na samą myśl o tym, że muszę wstać z łóżka i żyć zaczęły powodować fizyczny ból. Nie policzę ile razy budziłam się i zaczynałam po prostu płakać, bez powodu. W takim stanie też wiele razy usypiałam. Zauważyłam ile dziwnych rzeczy dzieje się ze mną ostatnio i pojawiły się myśli, że chyba potrzebuję pomocy. Poza brakiem koncentracji, bezdechami, bezsennością i jednocześnie ciągłą sennością, doszły do tego częste zawroty głowy jakbym miała za chwilę zemdleć, pojawiający się znikąd niepokój w jakiejkolwiek sytuacji, problemy z utrzymaniem równowagi... W pracy spadło na mnie bardzo dużo obowiązków przez szkolenia do awansu, jednak przestałam sobie radzić, żaden deadline nie robi na mnie już wrażenia. Czegoś nie zrobię – trudno, dziś nie mogę, bo…bo nie, po prostu nie mogę się ruszyć. Zrobię kiedy indziej. Na uczelni też zrobiły się zaległości.
Wśród znajomych nie pokazuję tego, co dzieje się w środku. Maskę opracowałam idealnie. W pracy nawet nie pomyśleliby, że mogę mieć jakieś problemy. Wychodzę na miasto, a raczej zmuszam się do tego. Ale potem wracam, zmywam makijaż, kładę się do łóżka albo siadam na balkonie i znów wracają te natrętne potworki w głowie. Wiem, że gdybym komuś z otoczenia powiedziała o tym wszystkim, nie spotkałabym się ze zrozumieniem. Znów usłyszałabym „weź się w garść”, „głupoty gadasz”, „po prostu nie chce ci się” itd.
Tylko dwóch przyjaciół wie o tym wszystkim, a może nawet i nie o wszystkim… Nie jestem w stanie o tym rozmawiać, czuję że jestem z tym sama i muszę się sama ogarnąć. Nie mogę okazać słabości, wszędzie wymagają ode mnie tego, żebym zawsze wiedziała co robić i dawała z siebie wszystko. W pracy, wśród znajomych, rodziny, na uczelni, w mieszkaniu… Oczekiwania innych zaczęły mnie przerastać, nie potrafię pomyśleć o sobie i o tym, co ja chcę robić, a myślę o uszczęśliwianiu innych. Swoim kosztem.
Boję się przyznać nawet sama przed sobą, że mogę mieć nerwicę, depresję, a może nawet jedno i drugie. Nie wiem jak zmobilizować się do tego, żeby pójść do psychologa. Miałam kilka podejść, za każdym razem kończy się na sprawdzeniu imienia, nazwiska, adresu gabinetu i godzin przyjęć. I tyle.
Jestem już zmęczona tym wszystkim. Wszystkim i wszystkimi. Cały świat wymknął mi się spod kontroli i panicznie próbuję trzymać jego resztki w ryzach, ale to nie wychodzi. Nie czuję wsparcia od nikogo, bo nawet osoby, które o tych problemach wiedzą, nie chcą zrozumieć. Dziwią się, że tkwię w miejscu zamiast zacząć robić coś w kierunku tego, co bym chciała robić, jak chciałabym, żeby moje życie wyglądało.
A ja po prostu nie mogę. Jestem zablokowana i nie umiem ruszyć dalej. A mam dopiero 22 lata…
Musiałam to wszystko napisać i wypłakać przy tym oczy, bo brakuje mi siły, żeby zrobić z tym cokolwiek…