Mój pierwszy post
: 28 stycznia 2013, o 22:53
Hej wszystkim.
Z góry mówię że może to brzmieć trochę przesadnie, bo mam dopiero 16 lat. Nie wiem czy spotkała mnie depresja ale czuję że mam problem. Otóż, przez około rok-pół roku czuję pustkę. Na początku nie było tak źle, obwiniałam moje miasteczko ( jest małe i nie ma w nim żadnej rozrywki lub czegokolwiek). Z czasem stwierdziłam, że to moja wina bo nie mam żadnego hobby, nie mam marzeń i w niczym nie jestem dobra( jestem niezdarna i nie mam koordynacji ruchowej). Dodatkowo dołuje mnie moja nadwaga i asymetria (bardzo wstydliwy problem) która znacznie obniża moją samoocenę. Powoli straciłam znajomych, a ci którzy nadal są po prostu mnie nie rozumieją, przy nich nie jestem sobą i udaję kogoś innego. Boli mnie to że moja rodzina także mnie nie rozumie. Jak zdarzy się okazja dla rozweselenia (np. koncert zespołu na który bardzo chciałabym pójść) mama zawsze mi odmawia, tak po prostu bez powodu. Gdy mówię jej że źle się czuję śmieję się ze mnie. Tak, po prostu śmieję. Zawsze mówi 'oj głupia jesteś' albo 'ojojoj biedna' i wybucha śmiechem. Gdy jej opowiadam co chciałabym żeby mnie spotkało w życiu także się śmieję, a jak ciągnę temat to mówi żebym przestała i krzyczy na mnie. Jak wspomniałam o samobójstwie(często o tym myślę) także krzyczała że jestem głupia i po takim głupku by nawet nie płakała. Siostra także nie mówi nic innego niż 'przestań się użalać'. Chciałabym wyjechać, to jedyne marzenie jakie mam. Sugeruję mamie żeby puściła mnie do liceum z internatem, mówię jej że sobie poradzę, stanowczo mi odmawia i mówi 'wyjedziesz na studia albo potem'. Ja nie wytrzymam tak długo, z dnia na dzień jest coraz gorzej, ostatnimi miesiącami płaczę przed snem lub całą noc, nie mam ochoty się uczyć, dużo jem. Nie wytrzymam jeszcze 3 lat. Ogranicza mnie, mam takie wrażenie, czuję się tak jakby ucinała mi skrzydła. Może i miałabym ambicję żeby zacząć coś realizować, ale po prostu nie potrafię. Nawet nie chodzę sama na spacer, źle się czuję idąc bez celu. Chciałabym uciec, ale jedyne co robię to wracam ze szkoły, włączam komputer i jem. Czasem uda jej się mnie wysłuchać, udaje że rozumie, ale w następne dni krzyczy na mnie w tej samej sprawie, jakby tej rozmowy nie było. Kiedy jej mówię że chyba nie wierzę w kościół katolicki kiwa głową nie komentując, a w niedziele na siłę każe mi iść do kościoła. Raz zapytałam się jej czemu każe mi iść odpowiedziała 'uważam że żartujesz'. Dla niej mój problem to jeden wielki żart. Przepraszam że to tutaj, wiem że inni mają poważniejsze problemy niż ja, ale po prostu już nie wiem gdzie się zwrócić.
Z góry mówię że może to brzmieć trochę przesadnie, bo mam dopiero 16 lat. Nie wiem czy spotkała mnie depresja ale czuję że mam problem. Otóż, przez około rok-pół roku czuję pustkę. Na początku nie było tak źle, obwiniałam moje miasteczko ( jest małe i nie ma w nim żadnej rozrywki lub czegokolwiek). Z czasem stwierdziłam, że to moja wina bo nie mam żadnego hobby, nie mam marzeń i w niczym nie jestem dobra( jestem niezdarna i nie mam koordynacji ruchowej). Dodatkowo dołuje mnie moja nadwaga i asymetria (bardzo wstydliwy problem) która znacznie obniża moją samoocenę. Powoli straciłam znajomych, a ci którzy nadal są po prostu mnie nie rozumieją, przy nich nie jestem sobą i udaję kogoś innego. Boli mnie to że moja rodzina także mnie nie rozumie. Jak zdarzy się okazja dla rozweselenia (np. koncert zespołu na który bardzo chciałabym pójść) mama zawsze mi odmawia, tak po prostu bez powodu. Gdy mówię jej że źle się czuję śmieję się ze mnie. Tak, po prostu śmieję. Zawsze mówi 'oj głupia jesteś' albo 'ojojoj biedna' i wybucha śmiechem. Gdy jej opowiadam co chciałabym żeby mnie spotkało w życiu także się śmieję, a jak ciągnę temat to mówi żebym przestała i krzyczy na mnie. Jak wspomniałam o samobójstwie(często o tym myślę) także krzyczała że jestem głupia i po takim głupku by nawet nie płakała. Siostra także nie mówi nic innego niż 'przestań się użalać'. Chciałabym wyjechać, to jedyne marzenie jakie mam. Sugeruję mamie żeby puściła mnie do liceum z internatem, mówię jej że sobie poradzę, stanowczo mi odmawia i mówi 'wyjedziesz na studia albo potem'. Ja nie wytrzymam tak długo, z dnia na dzień jest coraz gorzej, ostatnimi miesiącami płaczę przed snem lub całą noc, nie mam ochoty się uczyć, dużo jem. Nie wytrzymam jeszcze 3 lat. Ogranicza mnie, mam takie wrażenie, czuję się tak jakby ucinała mi skrzydła. Może i miałabym ambicję żeby zacząć coś realizować, ale po prostu nie potrafię. Nawet nie chodzę sama na spacer, źle się czuję idąc bez celu. Chciałabym uciec, ale jedyne co robię to wracam ze szkoły, włączam komputer i jem. Czasem uda jej się mnie wysłuchać, udaje że rozumie, ale w następne dni krzyczy na mnie w tej samej sprawie, jakby tej rozmowy nie było. Kiedy jej mówię że chyba nie wierzę w kościół katolicki kiwa głową nie komentując, a w niedziele na siłę każe mi iść do kościoła. Raz zapytałam się jej czemu każe mi iść odpowiedziała 'uważam że żartujesz'. Dla niej mój problem to jeden wielki żart. Przepraszam że to tutaj, wiem że inni mają poważniejsze problemy niż ja, ale po prostu już nie wiem gdzie się zwrócić.