Proszę o pomoc!
: 10 stycznia 2013, o 16:09
Witam wszystkich,
Jestem nowy na forum, profil założyłem dosłownie 5 minut przed napisaniem tego postu.
Mam ze sobą poważny problem, a po przeczytaniu części postów tutaj postanowiłem podzielić się z Wami swoimi objawami, może ktoś z Was odczuwa podobnie i ma jakieś skuteczne sposoby na radzenie sobie z tym okrutnym stanem. Dodam, że mam 22 lata i męczę się już z depresją i napadami lękowymi od sierpnia/września 2012 roku.
U mnie wszystko zaczęło się bardzo powoli, w sierpniu 2012 roku, miewałem takie "gorsze" dni, pełne zmartwień, refleksji, braku energii i płaczu. Trwało to z reguły kilka godzin, po czym mijało i wracałem do normalnego funkcjonowania.
Wrzesień był w miarę spokojnym miesiącem, miewałem niesystematycznie te "gorsze" dni, ale bez większych zmian, ani nowych objawów. Dodam, że na przełomie sierpnia/września zmieniłem pracę, na bardzo odpowiedzialną, stresującą, w której przez większość czasu przebywa się samemu ze sobą, bez żadnych środków łączności (telefon komórkowy, internet, itd.).
I pod koniec września się zaczęło. Na początku myślałem, że to moja reakcja na stres w pracy i problemy osobiste, w domu. Dostawałem pewnego rodzaju bombardowania umysłu czarnymi myślami (że życie nie ma sensu, że ta praca jest nie dla mnie, że sobie nie radzę, że rodzice się mną nie interesują, że dziewczyna się ode mnie oddala, itd.). Potem doszły takie momenty bezsilności wobec zaistniałej sytuacji, więc płacz, wręcz taki dziecięcy lament, kuliłem się na podłodze przy ścianie i beczałem, bełkotałem coś do siebie, trwało to z reguły od 15 do 60 minut. Na początku dopadało mnie to tylko w pracy, jakbym bał się przebywania samemu. Obawiałem się, że stracę kontrolę nad sobą, że coś mi się stanie, miałem myśli samouszkodzeniowe, samobójcze.
Stan tych napadów i długotrwałego niepokoju utrzymywał się praktycznie codziennie, co zmusiło mnie do pierwszej wizyty u psychiatry. Niestety nie dała ona zbyt pozytywnego światła na moje dolegliwości. Psychiatra nie podszedł zbyt profesjonalnie do mnie, miałem wrażenie że myśli o mnie jak o "aktorze" wmawiającym sobie te dolegliwości. Mimo to stwierdził depresję i przepisał Sulpiryd, i doraźnie Hydroxyzinum.
Po zażywaniu leków nie czułem się wcale lepiej, w październiku/listopadzie miałem wrażenie, że jest wręcz gorzej. Psychiatra zwiększył więc dawkę leku, co rzekomo miało pomóc, ale tak się nie stało. Jedyne co się działo to byłem bardzo senny, wręcz "zamulony", całe dnie.
Nie mogłem do pracy jeździć, nie mogłem w domu usiedzieć, nawet rzeczy i sytuacje, które dotychczas dawały mi dużo szczęścia i pomagały tłumić objawy teraz były praktycznie bezużyteczne (spotkania z dziewczyną, jakieś osobiste sukcesy, itp.). Na spotkaniu z dziewczyną potrafiłem płakać i w pewnym sensie "użalać" się nad sobą.
Zawsze gdy byłem przy niej czułem się w porządku, o niczym nie myślałem, a teraz nawet i to nie pomagało. To dodatkowo mnie demotywowało.
Najgorszy jak do tej pory był grudzień. To był praktycznie bezustanny niepokój, przyspieszone bicie serca, straszne bóle brzucha, czasem wymioty, płacz, poczucie nierealności, myśli o zakończeniu życia lub samouszkodzeniu.
Objawy napadów nasiliły się do tego stopnia, że byłem zmuszony wziąć zwolnienie lekarskie. W międzyczasie udałem się do innego specjalisty. I tu pojawiło się jakieś "światełko". Psychiatra podszedł do mnie profesjonalnie, wytłumaczył zasady występowania objawów, orientacyjny czas trwania leczenia, szybkość działania nowych leków (Tianesal). Po wizycie u niego objawy trochę ustąpiły. Wciąż czułem niepokój, wciąż obawiałem się własnej śmierci, utraty kontroli, a co najgorsze - bałem się, że w pracy ktoś zobaczy, że coś ze mną nie tak i mnie zwolnią, albo co gorsza - sam się zwolnie, bo w stanach lękowych miewam różne nierealne pomysły.
Ostatni największy napad miałem w wigilię. Nie mogłem wysiedzieć przy stole z rodziną. Bolał mnie brzuch, bałem się, miałem znów mętlik w głowie, na przemian płakałem i uspokajałem się. Mimo to jakoś przetrwałem i od 25 grudnia była znaczna poprawa. Na tyle znaczna, że zaczynałem się obawiać, czy nie jest to czasem zbyt pozytywny objaw. Miałem bardzo dobry humor, nic nie było w stanie mnie zmartwić, wszystko było różowe, nie bałem się jeździć do pracy, cały czas żartowałem i było tak, jakby w ogóle choroby nie było(!), gdybym nie zażywał leków regularnie możnaby rzec, że depresji i napadów lękowych nigdy nie było.
Niestety długo nie pocieszyłem się swoim dobrym samopoczuciem. 3-4 styczeń to były dni, kiedy znów dopadł mnie umiarkowany niepokój, zamartwianie się o swoją przyszłość, o pracę, i tak naprawdę o byle pierdoły, w głowie odbywała się swego rodzaju rozprawa nt. sensu wszystkiego.
Mimo to starałem się z tym walczyć, zgodnie z radami rodziców, psychiatry i przyjaciół (bo w międzyczasie w swój stan wtajemniczyłem wiele osób), odganiałem złe myśli, starałem się na siłę myśleć pozytywnie, pocieszać się, itd. Podziałało na kilka dni. 8 stycznia dopadł mnie jeden z największych kryzysów od samego początku choroby. Znów ogromny strach, niepokój zmuszający wręcz do leżenia i nierobienia niczego. Do tego już chyba jako standardowa reakcja - napady płaczu. I w takim też stanie pojechałem do pracy. Ledwo przetrwałem - cały czas beczałem, czas mijał wolno, a jednocześnie otoczenie jakby wirowało, trudne do opisania. Wiadomo, przy tym od razu myśli samobójcze, samouszkodzeniowe, strach przed samym sobą, bo tego boję się bardzo. BOJĘ SIĘ, ŻE NIE BĘDĘ POTRAFIŁ POWSTRZYMAĆ SAMEGO SIEBIE PRZED ZROBIENIEM SOBIE KRZYWDY!
Na drugi dzień, tj. 9 stycznia, myślałem, że już będzie w porządku, że jak do tej pory strach minie i będzie to stosunkowo normalny dzień. Mimo to poszedłem do psychiatry, nie powiedział mi nic szczególnego, do gamy leków dodał tylko Absenor, mający ukoić te huśtawki nastroju i zniwelować niepokój.
Niestety atak, który przyszedł po wizycie u psychiatry kompletnie mnie złamał. Nie mogłem powstrzymać płaczu, bałem się strasznie wyjść z domu, bałem się jechać do pracy, nie wiedziałem co się ze mną dzieje... Jak do tej pory potrafiłem się jakoś "ogarnąć" przed pracą, tak wczoraj mi się nie udało, musiałem wziąć zwolnienie, bo wiem że nie dojechałbym tam, po prostu coś musiało się wydarzyć, tak przynajmniej czuje.
Jak zostałem w domu myślałem, że mi przejdzie, niestety trapiło mnie to cały wieczór, do tego doszedł okropny ból głowy, zapewne spowodowany ciągłym płaczem.
Dziś obudziłem się znowu w niepewnym stanie zamartwiający się o swój los i o to co będzie dalej. Czy to mi w ogóle kiedyś przejdzie? Czy będę mógł normalnie funkcjonować, pracować, żyć?
Mam wrażenie, że rodzina, która daje mi naprawdę dużo wsparcia ma już po prostu dosyć moich napadów. Czasem odnoszę wrażenie jakby myśleli, że sam sobie to wmawiam.
Czy to w ogóle możliwe, żebym sam wywołał u siebie coś, czego nie chcę mieć?
Wiem, że solidnie się rozpisałem i mało kto pewnie to przeczyta, więc w skrócie opiszę swoje objawy, w miarę chronologicznie:
- przewlekły smutek, zamartwianie się
- mętlik w głowie
- bezustanny płacz, lament (czasami czułem, że chcę płakać, a nie mogłem)
- myśli samobójcze, samouszkodzeniowe
- poczucie utraty kontroli nad swoim ciałem i umysłem
- bóle brzucha, rzadziej wymioty
- chęci ucieczki (np. z pracy, z domu, z supermarketu, z przychodni)
- przyspieszone bicie serca
- przyspieszony, ale płytki oddech
- utrata koncentracji (problemy ze skupieniem np. na prowadzeniu samochodu)
- strach i niepokój (po każdy większym ataku utrzymuje się mniejsze, ale wciąż dokuczliwe poczucie strachu przed kolejnym atakiem)
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ataki są nieregularne, tak naprawdę nie mam pojęcia skąd się wzięły i boję się, że przez to wszystko stracę dobrą, stałą pracę, dziewczynę, boję się, że moje życie zwyczajnie się posypie.
Proszę Was, jeśli macie podobne objawy i odczucia, napiszcie jak próbujecie temu przeciwdziałać.
Z góry dziękuje, pozdrawiam.
Jestem nowy na forum, profil założyłem dosłownie 5 minut przed napisaniem tego postu.
Mam ze sobą poważny problem, a po przeczytaniu części postów tutaj postanowiłem podzielić się z Wami swoimi objawami, może ktoś z Was odczuwa podobnie i ma jakieś skuteczne sposoby na radzenie sobie z tym okrutnym stanem. Dodam, że mam 22 lata i męczę się już z depresją i napadami lękowymi od sierpnia/września 2012 roku.
U mnie wszystko zaczęło się bardzo powoli, w sierpniu 2012 roku, miewałem takie "gorsze" dni, pełne zmartwień, refleksji, braku energii i płaczu. Trwało to z reguły kilka godzin, po czym mijało i wracałem do normalnego funkcjonowania.
Wrzesień był w miarę spokojnym miesiącem, miewałem niesystematycznie te "gorsze" dni, ale bez większych zmian, ani nowych objawów. Dodam, że na przełomie sierpnia/września zmieniłem pracę, na bardzo odpowiedzialną, stresującą, w której przez większość czasu przebywa się samemu ze sobą, bez żadnych środków łączności (telefon komórkowy, internet, itd.).
I pod koniec września się zaczęło. Na początku myślałem, że to moja reakcja na stres w pracy i problemy osobiste, w domu. Dostawałem pewnego rodzaju bombardowania umysłu czarnymi myślami (że życie nie ma sensu, że ta praca jest nie dla mnie, że sobie nie radzę, że rodzice się mną nie interesują, że dziewczyna się ode mnie oddala, itd.). Potem doszły takie momenty bezsilności wobec zaistniałej sytuacji, więc płacz, wręcz taki dziecięcy lament, kuliłem się na podłodze przy ścianie i beczałem, bełkotałem coś do siebie, trwało to z reguły od 15 do 60 minut. Na początku dopadało mnie to tylko w pracy, jakbym bał się przebywania samemu. Obawiałem się, że stracę kontrolę nad sobą, że coś mi się stanie, miałem myśli samouszkodzeniowe, samobójcze.
Stan tych napadów i długotrwałego niepokoju utrzymywał się praktycznie codziennie, co zmusiło mnie do pierwszej wizyty u psychiatry. Niestety nie dała ona zbyt pozytywnego światła na moje dolegliwości. Psychiatra nie podszedł zbyt profesjonalnie do mnie, miałem wrażenie że myśli o mnie jak o "aktorze" wmawiającym sobie te dolegliwości. Mimo to stwierdził depresję i przepisał Sulpiryd, i doraźnie Hydroxyzinum.
Po zażywaniu leków nie czułem się wcale lepiej, w październiku/listopadzie miałem wrażenie, że jest wręcz gorzej. Psychiatra zwiększył więc dawkę leku, co rzekomo miało pomóc, ale tak się nie stało. Jedyne co się działo to byłem bardzo senny, wręcz "zamulony", całe dnie.
Nie mogłem do pracy jeździć, nie mogłem w domu usiedzieć, nawet rzeczy i sytuacje, które dotychczas dawały mi dużo szczęścia i pomagały tłumić objawy teraz były praktycznie bezużyteczne (spotkania z dziewczyną, jakieś osobiste sukcesy, itp.). Na spotkaniu z dziewczyną potrafiłem płakać i w pewnym sensie "użalać" się nad sobą.
Zawsze gdy byłem przy niej czułem się w porządku, o niczym nie myślałem, a teraz nawet i to nie pomagało. To dodatkowo mnie demotywowało.
Najgorszy jak do tej pory był grudzień. To był praktycznie bezustanny niepokój, przyspieszone bicie serca, straszne bóle brzucha, czasem wymioty, płacz, poczucie nierealności, myśli o zakończeniu życia lub samouszkodzeniu.
Objawy napadów nasiliły się do tego stopnia, że byłem zmuszony wziąć zwolnienie lekarskie. W międzyczasie udałem się do innego specjalisty. I tu pojawiło się jakieś "światełko". Psychiatra podszedł do mnie profesjonalnie, wytłumaczył zasady występowania objawów, orientacyjny czas trwania leczenia, szybkość działania nowych leków (Tianesal). Po wizycie u niego objawy trochę ustąpiły. Wciąż czułem niepokój, wciąż obawiałem się własnej śmierci, utraty kontroli, a co najgorsze - bałem się, że w pracy ktoś zobaczy, że coś ze mną nie tak i mnie zwolnią, albo co gorsza - sam się zwolnie, bo w stanach lękowych miewam różne nierealne pomysły.
Ostatni największy napad miałem w wigilię. Nie mogłem wysiedzieć przy stole z rodziną. Bolał mnie brzuch, bałem się, miałem znów mętlik w głowie, na przemian płakałem i uspokajałem się. Mimo to jakoś przetrwałem i od 25 grudnia była znaczna poprawa. Na tyle znaczna, że zaczynałem się obawiać, czy nie jest to czasem zbyt pozytywny objaw. Miałem bardzo dobry humor, nic nie było w stanie mnie zmartwić, wszystko było różowe, nie bałem się jeździć do pracy, cały czas żartowałem i było tak, jakby w ogóle choroby nie było(!), gdybym nie zażywał leków regularnie możnaby rzec, że depresji i napadów lękowych nigdy nie było.
Niestety długo nie pocieszyłem się swoim dobrym samopoczuciem. 3-4 styczeń to były dni, kiedy znów dopadł mnie umiarkowany niepokój, zamartwianie się o swoją przyszłość, o pracę, i tak naprawdę o byle pierdoły, w głowie odbywała się swego rodzaju rozprawa nt. sensu wszystkiego.
Mimo to starałem się z tym walczyć, zgodnie z radami rodziców, psychiatry i przyjaciół (bo w międzyczasie w swój stan wtajemniczyłem wiele osób), odganiałem złe myśli, starałem się na siłę myśleć pozytywnie, pocieszać się, itd. Podziałało na kilka dni. 8 stycznia dopadł mnie jeden z największych kryzysów od samego początku choroby. Znów ogromny strach, niepokój zmuszający wręcz do leżenia i nierobienia niczego. Do tego już chyba jako standardowa reakcja - napady płaczu. I w takim też stanie pojechałem do pracy. Ledwo przetrwałem - cały czas beczałem, czas mijał wolno, a jednocześnie otoczenie jakby wirowało, trudne do opisania. Wiadomo, przy tym od razu myśli samobójcze, samouszkodzeniowe, strach przed samym sobą, bo tego boję się bardzo. BOJĘ SIĘ, ŻE NIE BĘDĘ POTRAFIŁ POWSTRZYMAĆ SAMEGO SIEBIE PRZED ZROBIENIEM SOBIE KRZYWDY!
Na drugi dzień, tj. 9 stycznia, myślałem, że już będzie w porządku, że jak do tej pory strach minie i będzie to stosunkowo normalny dzień. Mimo to poszedłem do psychiatry, nie powiedział mi nic szczególnego, do gamy leków dodał tylko Absenor, mający ukoić te huśtawki nastroju i zniwelować niepokój.
Niestety atak, który przyszedł po wizycie u psychiatry kompletnie mnie złamał. Nie mogłem powstrzymać płaczu, bałem się strasznie wyjść z domu, bałem się jechać do pracy, nie wiedziałem co się ze mną dzieje... Jak do tej pory potrafiłem się jakoś "ogarnąć" przed pracą, tak wczoraj mi się nie udało, musiałem wziąć zwolnienie, bo wiem że nie dojechałbym tam, po prostu coś musiało się wydarzyć, tak przynajmniej czuje.
Jak zostałem w domu myślałem, że mi przejdzie, niestety trapiło mnie to cały wieczór, do tego doszedł okropny ból głowy, zapewne spowodowany ciągłym płaczem.
Dziś obudziłem się znowu w niepewnym stanie zamartwiający się o swój los i o to co będzie dalej. Czy to mi w ogóle kiedyś przejdzie? Czy będę mógł normalnie funkcjonować, pracować, żyć?
Mam wrażenie, że rodzina, która daje mi naprawdę dużo wsparcia ma już po prostu dosyć moich napadów. Czasem odnoszę wrażenie jakby myśleli, że sam sobie to wmawiam.
Czy to w ogóle możliwe, żebym sam wywołał u siebie coś, czego nie chcę mieć?
Wiem, że solidnie się rozpisałem i mało kto pewnie to przeczyta, więc w skrócie opiszę swoje objawy, w miarę chronologicznie:
- przewlekły smutek, zamartwianie się
- mętlik w głowie
- bezustanny płacz, lament (czasami czułem, że chcę płakać, a nie mogłem)
- myśli samobójcze, samouszkodzeniowe
- poczucie utraty kontroli nad swoim ciałem i umysłem
- bóle brzucha, rzadziej wymioty
- chęci ucieczki (np. z pracy, z domu, z supermarketu, z przychodni)
- przyspieszone bicie serca
- przyspieszony, ale płytki oddech
- utrata koncentracji (problemy ze skupieniem np. na prowadzeniu samochodu)
- strach i niepokój (po każdy większym ataku utrzymuje się mniejsze, ale wciąż dokuczliwe poczucie strachu przed kolejnym atakiem)
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ataki są nieregularne, tak naprawdę nie mam pojęcia skąd się wzięły i boję się, że przez to wszystko stracę dobrą, stałą pracę, dziewczynę, boję się, że moje życie zwyczajnie się posypie.
Proszę Was, jeśli macie podobne objawy i odczucia, napiszcie jak próbujecie temu przeciwdziałać.
Z góry dziękuje, pozdrawiam.