Marihuana wywołała ukrytą nerwicę
: 9 listopada 2025, o 20:28
Siemanko wszystkim!
To forum to autentycznie złoto
Coś jednak jest w tym, że człowiek w grupie czuje się pewniej. Dużo mi pomogły Wasze wpisy, a teraz chcę podzielić się swoją historią.
Wszystko zaczęło się w lipcu tego roku. Pod koniec miesiąca wylądowałam prosto z pracy na SORze, z podejrzeniem zawału. W momencie zrobiło mi się słabo, duszno, zaczęły cierpnąć mi ręce, serce łomotało jak oszalałe, ucisk w klatce, takie uderzenia gorąca, że stałam w deszczu na krótkim rękawku, trzęsłam się okrutnie. 2km przed szpitalem myślałam, że umrę, że już mnie nie odratują. Porobili mi wszystkie badania, dostałam hydroksyzynę i przeciwbólowe, po czym pojechałam do domu. Tydzień przeleżałam w łóżku. Płakałam ze strachu, bo nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zaczęłam wkręcać sobie choroby. Zawał. Udar. Guz mózgu. Tętniak. Arytmia. Rak płuc. Schizofrenia. Psychozy. Uwaga, nawet wścieklizna, bo wcześniej dziabnął mnie mój pies. Bałam się, że serce po prostu mi stanie, ot tak, albo że zwariuję i stracę kontakt ze światem. Ataki paniki pojawiały się zazwyczaj wtedy, kiedy nic nie robiłam, tzn. nie byłam niczym zajęta. Mogłam odkurzać, gotować, prowadzić samochód, chodzić z psem na spacer, czytać, grać, oglądać filmy, pod koniec sierpnia poszłam nawet pomagać rodzinie przy młóceniu. Ciężka, fizyczna, alergizująca praca, jeśli ktoś nie wie o co kaman
NIC mi się wtedy nie przydarzyło. Nie było mi słabo, nie było mi duszno, serce normalnie pracowało. I tak za każdym razem. Koszmar zaczynał się wtedy, kiedy chciałam odpocząć. W ciągu 3 miesięcy miałam 6 "poważnych" ataków paniki, przy których pojawiały mi się myśli, że to koniec. Oczywiście od razu po szpitalu poszłam do lekarza, serce ok, tarczyca ok, wyniki krwi ok. Diagnoza: nerwica. Dostałam 50mg sertraliny. Pierwszy tydzień to był horror. Wieczny atak paniki, byłam nie do życia. Później sytuacja zaczęła się stabilizować. Dzisiaj dalej jestem na 50 i nie reaguję już na nią, jeśli nie przestawię sobie godziny. Ataki dalej mi się zdarzają, ale wydaje mi się, że są jakby "łagodniejsze". Tzn. wiem, co się dzieje + nie trwają po 3/4 godziny, tylko 10-30 minut. Staram się wtedy po prostu rozmawiać z kimś, skupiam się na oddechu, ewentualnie pozwalam natrętnym myślom swobodnie przepływać przez głowę. Cały czas się trochę cykam, bo dalej gdzieś tam z tyłu głowy czai się "a co, jeśli jednak". Dodam też, że co jakiś czas zmagam się z DD. Ohydne uczucie, zaczynam wątpić wtedy we własne zmysły, bo takie serie trwają 2-3 dni.
Ostatnio natomiast zaczęłam szukać przyczyny, tego bodźca, który aktywował to gówno. Całe życie miałam przesrane, od małego. Nerwy, dużo nerwów, niepewności, walki o jutro. Ojczym alkoholik, ucieczka od niego, molestowanie przez sąsiada, depresja, chora mama, toksyczne relacja, tyran pracodawca. Po wszystkim jednak się pozbierałam i cieszyłam, że zostało to za mną, nie odcisnęło na mnie żadnego piętna. Funkcjonowałam normalnie i nikt, kto nie znał mojej historii, nie powiedziałby, że mogłam to przejść. Wesoła, uśmiechnięta dziewczyna, która walczyła o swoje. I nagle coś mnie olśniło. Dotarło do mnie, że obudziłam tego uśpionego (tyle lat!) potwora jednorazowym zapaleniem marihuany. Raz dałam się namówić, pod koniec czerwca. Nie wiem, ile wtedy zjarałam - najprawdopodobniej za dużo, jak na nowicjusza. Towar był mocny, przynajmniej tak mówił wieloletni koneser. Złapałam wtedy taką fazę, że bałam się, że się przekręcę. Jakbym wyszła z siebie i stanęła obok. Nie docierało do mnie nic, prawie się porzygałam, tak mi się kręciło we łbie, serce tłukło, nie poznawałam własnego ciała. Wszystko w slow motion, zza szyby. Następnego dnia czułam się jak gówno. Mimo wszystko szybko "zapomniałam", później śmialiśmy z tego. Skutki odczułam dopiero miesiąc później. Było to na tyle przerażające doświadczenie, że wywołało ukrytą nerwicę.
Dzisiaj lepiej mi z tym, że doszukałam się punktu, w którym to wszystko się zaczęło. Łatwiej mi się żyje dzięki tej świadomości. Głupia decyzja, jeden błąd. Ale daje nadzieję, że jednak nie oszalałam znikąd
Aktualnie zastanawiam się jeszcze nad psychoterapią. Nie wiem, czy sama dam radę się "odburzyć". Na razie będę próbować 
To forum to autentycznie złoto
Wszystko zaczęło się w lipcu tego roku. Pod koniec miesiąca wylądowałam prosto z pracy na SORze, z podejrzeniem zawału. W momencie zrobiło mi się słabo, duszno, zaczęły cierpnąć mi ręce, serce łomotało jak oszalałe, ucisk w klatce, takie uderzenia gorąca, że stałam w deszczu na krótkim rękawku, trzęsłam się okrutnie. 2km przed szpitalem myślałam, że umrę, że już mnie nie odratują. Porobili mi wszystkie badania, dostałam hydroksyzynę i przeciwbólowe, po czym pojechałam do domu. Tydzień przeleżałam w łóżku. Płakałam ze strachu, bo nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zaczęłam wkręcać sobie choroby. Zawał. Udar. Guz mózgu. Tętniak. Arytmia. Rak płuc. Schizofrenia. Psychozy. Uwaga, nawet wścieklizna, bo wcześniej dziabnął mnie mój pies. Bałam się, że serce po prostu mi stanie, ot tak, albo że zwariuję i stracę kontakt ze światem. Ataki paniki pojawiały się zazwyczaj wtedy, kiedy nic nie robiłam, tzn. nie byłam niczym zajęta. Mogłam odkurzać, gotować, prowadzić samochód, chodzić z psem na spacer, czytać, grać, oglądać filmy, pod koniec sierpnia poszłam nawet pomagać rodzinie przy młóceniu. Ciężka, fizyczna, alergizująca praca, jeśli ktoś nie wie o co kaman
Ostatnio natomiast zaczęłam szukać przyczyny, tego bodźca, który aktywował to gówno. Całe życie miałam przesrane, od małego. Nerwy, dużo nerwów, niepewności, walki o jutro. Ojczym alkoholik, ucieczka od niego, molestowanie przez sąsiada, depresja, chora mama, toksyczne relacja, tyran pracodawca. Po wszystkim jednak się pozbierałam i cieszyłam, że zostało to za mną, nie odcisnęło na mnie żadnego piętna. Funkcjonowałam normalnie i nikt, kto nie znał mojej historii, nie powiedziałby, że mogłam to przejść. Wesoła, uśmiechnięta dziewczyna, która walczyła o swoje. I nagle coś mnie olśniło. Dotarło do mnie, że obudziłam tego uśpionego (tyle lat!) potwora jednorazowym zapaleniem marihuany. Raz dałam się namówić, pod koniec czerwca. Nie wiem, ile wtedy zjarałam - najprawdopodobniej za dużo, jak na nowicjusza. Towar był mocny, przynajmniej tak mówił wieloletni koneser. Złapałam wtedy taką fazę, że bałam się, że się przekręcę. Jakbym wyszła z siebie i stanęła obok. Nie docierało do mnie nic, prawie się porzygałam, tak mi się kręciło we łbie, serce tłukło, nie poznawałam własnego ciała. Wszystko w slow motion, zza szyby. Następnego dnia czułam się jak gówno. Mimo wszystko szybko "zapomniałam", później śmialiśmy z tego. Skutki odczułam dopiero miesiąc później. Było to na tyle przerażające doświadczenie, że wywołało ukrytą nerwicę.
Dzisiaj lepiej mi z tym, że doszukałam się punktu, w którym to wszystko się zaczęło. Łatwiej mi się żyje dzięki tej świadomości. Głupia decyzja, jeden błąd. Ale daje nadzieję, że jednak nie oszalałam znikąd