Niektóre drzwi winne pozostać zamknięte (THC)
: 17 lutego 2018, o 02:27
Dobry wieczór, czołem i cześć przedstawienie czas zaczynać.
Widzę, że temat palenia konopi na forum był wałkowany wielokrotnie. Ja zamierzam dorzucić swoje pięć, maksymalnie dziesięć groszy. Przygodę z Maryśką miałem długą i namiętną. Pierwszy raz zapaliłem jak miałem jakieś 13-14 lat. Żadnej poważniejszej fazy. Potem było wiadro, wystrzeliło mnie w kosmos. Jakoś znajomym udało się mnie ogarnąć, odstawić do domu, wszyscy myśleli że po prostu gówniarz, którym wtedy byłem, się schlał (rzygałem jak kot). Potem była przerwa, spowodowana brakiem dostępu do zielska i jakąś taką niechęcią do samego palenia. Chyba zwyczajnie bałem się tej pierwszej "poważnej" fazy, której nie ogarnąłem. Następnie były studia, imprezki, tu buszek tam buszek, piwerko do tego i świetna zabawa. Uwielbiałem wieczorem się zjarać, poczuć odrobinę "depresji", położyć się z nią spać i rano budziłem się jakiś taki oczyszczony. Weselszy. I było super. Studia się skończyły, zaczęła się praca, która sprawiała mi bardzo dużo frajdy. Paliłem bardzo okazyjnie, zazwyczaj raz na miesiąc-dwa. Czasami jak brałem sobie paczkę od kumpla i nie wypalałem jednorazowo, to potrafiłem przez kilka dni pod rząd nabijać sobie lufkę na "lepszy sen". No i był jeszcze sex po trawie, rzecz absolutnie genialna i chyba jedyna do której tęsknie.
Pewnego wesołego wieczoru, będąc na kacu zapaliłem sobie jointa. I coś poszło nie tak, bardzo-bardzo nie tak. Były zimne poty, kołatanie serca, wymioty. Było mknące w głowie "to koniec, zaraz będziesz miał zawał wylew udar" pojawił się przerażający strach przed śmiercią. Przerażający strach. Maślane masło. Na następny dzień czułem się już lepiej, chociaż cały czas się obawiałem, żeby ta faza nie wróciła. Zacząłem się bać o własne zdrowie. Zacząłem się martwić każdym nietypowym bodźcem odbieranym przez mój mózg. I tak to trwało chwile. Potem te stany zaczęły ustępować. Czułem się coraz lepiej. Nie wydawało mi się że się duszę w miejscach publicznych, nie miałem gonitwy myśli i tym podobnych przykrych dolegliwości. Można powiedzieć że kompletnie mi przeszło, ale od tego czasu sam zapach zielska wywoływał u mnie uczucie strachu. Prosiłem aby nie palono w mojej obecności, jak ktoś znajomy miał ochotę się jaraniem podzielić grzecznie odmawiałem. I wydawało mi się że to koniec tematu. Nie palę, faza się nie powtarza jest git. Z tym że nie do końca. Ten felerny joint otworzył mi szufladkę w umyśle. A w szufladce siedziała Pani Hipochondria. Zakuło pod żebrem? To zawał. Boli pod pachą? Wiec masz powiększone węzły chłonne, to na pewno rak. Jesteś zmęczony? Tarczyca. Jazda trwała w najlepsze, Pani H. osiodłała konika Google i za pośrednictwem moich rąk wpisywała objawy, a Google usłużnie podsuwał coraz to nowe diagnozy. Zazwyczaj nieprzyjemne i rzadko uleczalne. Ale dało się z tym żyć.
A potem zaczęły się stresy dorosłego życia. Jakieś kłótnie o pierdoły w związku. Pogorszenie się warunków w pracy z której byłem cholernie dumny a potem jej utrata. Góra zmartwień coraz bardziej rosła. Nie ogarniałem jej, reagowałem agresją w stosunku do moich bliskich, za każdym razem jak miałem możliwość upijałem się. Zapisałem się co prawda do psychoanalityka, pochodziłem 2 miesiące na sesje, wyciszyłem się trochę i ja rzuciłem.
Niestety, trzy tygodnie temu, podczas wizyty na basenie miałem atak paniki. Wtedy nie wiedziałem że to atak czegokolwiek, raczej myślałem że śmierć we własnej kostuszej osobie przyszła mnie przegarnąć. Jakoś dopłynąłem do brzegu, postałem, kołatanie serca w miarę się uspokoiło, powiedziałem kumplowi z którym tam byłem że miałem atak paniki i pojechaliśmy do domu. W domu poczułem się lepiej bo miałem możliwość się wygadać (mam wspaniałą i wyrozumiałą kobietę). Na następny dzień zadzwoniłem do swojej psychoanalityczki i powiedziałem że tak i tak, to i to się dzieje, źle mi z tym i co mam robić? Wieczorem przed wizytą znowu mnie namówili na basen. Pojechałem sobie i jako takiego ataku nie miałem (nie było tętna dwieście, spoconych dłoni i umrę za chwilę) ale i tak czułem się tam bardzo-bardzo niekomfortowo. Bałem się tego, że będę miał atak i nakręcałem się a potem powstrzymywałem żeby go nie dostać. Wizyta przebiegła pomyślnie, poczułem się po niej lepiej. W tym tygodniu z kolei miałem rozmowę o pracę, którą oczywiście się stresowałem. Nie było tak źle, choć podczas rozmowy musiałem sobie powtarzać, że wszystko jest w porządku żeby mi nie odwaliło. Nie odwaliło. Dzień przebiegł pomyślnie. Wczoraj zaś mnie dopadło w autobusie (zrezygnowałem z samego myślenia o prowadzeniu auta), których jechałem do analityczki. Dopadło mnie tak jak nigdy. Atak trwał ponad godzinę i nawet obecność mojej psychoanalityczki ledwo pomagała. Kolejny atak miał miejsce dzisiaj. Nie tak mocny, udało mi się go opanować.
Obawiam się tego, że te ataki całkowicie uniemożliwią mi normalne funkcjonowanie. Zamierzam wybrać się w najbliższej przyszłości do psychiatry, bo wydaje mi się, że terapia plus leczenie farmakologiczne będą o wiele bardziej skuteczne niż same rozmowy na kozetce. Poza tym leki wydają się jakimś wentylem bezpieczeństwa (na zasadzie będzie źle, to wezmę pixa i będzie dobrze).
A teraz reasumując i kończąc: trawa nie spowoduje żadnych chorób psychicznych, ona po prostu pootwiera zamknięte drzwi w naszym umyśle. Z tym że niektóre z nich w mojej skromnej opinii powinny pozostać zamknięte, bo brak w nich judasza i nie wiadomo co jest po drugiej stronie.
Widzę, że temat palenia konopi na forum był wałkowany wielokrotnie. Ja zamierzam dorzucić swoje pięć, maksymalnie dziesięć groszy. Przygodę z Maryśką miałem długą i namiętną. Pierwszy raz zapaliłem jak miałem jakieś 13-14 lat. Żadnej poważniejszej fazy. Potem było wiadro, wystrzeliło mnie w kosmos. Jakoś znajomym udało się mnie ogarnąć, odstawić do domu, wszyscy myśleli że po prostu gówniarz, którym wtedy byłem, się schlał (rzygałem jak kot). Potem była przerwa, spowodowana brakiem dostępu do zielska i jakąś taką niechęcią do samego palenia. Chyba zwyczajnie bałem się tej pierwszej "poważnej" fazy, której nie ogarnąłem. Następnie były studia, imprezki, tu buszek tam buszek, piwerko do tego i świetna zabawa. Uwielbiałem wieczorem się zjarać, poczuć odrobinę "depresji", położyć się z nią spać i rano budziłem się jakiś taki oczyszczony. Weselszy. I było super. Studia się skończyły, zaczęła się praca, która sprawiała mi bardzo dużo frajdy. Paliłem bardzo okazyjnie, zazwyczaj raz na miesiąc-dwa. Czasami jak brałem sobie paczkę od kumpla i nie wypalałem jednorazowo, to potrafiłem przez kilka dni pod rząd nabijać sobie lufkę na "lepszy sen". No i był jeszcze sex po trawie, rzecz absolutnie genialna i chyba jedyna do której tęsknie.
Pewnego wesołego wieczoru, będąc na kacu zapaliłem sobie jointa. I coś poszło nie tak, bardzo-bardzo nie tak. Były zimne poty, kołatanie serca, wymioty. Było mknące w głowie "to koniec, zaraz będziesz miał zawał wylew udar" pojawił się przerażający strach przed śmiercią. Przerażający strach. Maślane masło. Na następny dzień czułem się już lepiej, chociaż cały czas się obawiałem, żeby ta faza nie wróciła. Zacząłem się bać o własne zdrowie. Zacząłem się martwić każdym nietypowym bodźcem odbieranym przez mój mózg. I tak to trwało chwile. Potem te stany zaczęły ustępować. Czułem się coraz lepiej. Nie wydawało mi się że się duszę w miejscach publicznych, nie miałem gonitwy myśli i tym podobnych przykrych dolegliwości. Można powiedzieć że kompletnie mi przeszło, ale od tego czasu sam zapach zielska wywoływał u mnie uczucie strachu. Prosiłem aby nie palono w mojej obecności, jak ktoś znajomy miał ochotę się jaraniem podzielić grzecznie odmawiałem. I wydawało mi się że to koniec tematu. Nie palę, faza się nie powtarza jest git. Z tym że nie do końca. Ten felerny joint otworzył mi szufladkę w umyśle. A w szufladce siedziała Pani Hipochondria. Zakuło pod żebrem? To zawał. Boli pod pachą? Wiec masz powiększone węzły chłonne, to na pewno rak. Jesteś zmęczony? Tarczyca. Jazda trwała w najlepsze, Pani H. osiodłała konika Google i za pośrednictwem moich rąk wpisywała objawy, a Google usłużnie podsuwał coraz to nowe diagnozy. Zazwyczaj nieprzyjemne i rzadko uleczalne. Ale dało się z tym żyć.
A potem zaczęły się stresy dorosłego życia. Jakieś kłótnie o pierdoły w związku. Pogorszenie się warunków w pracy z której byłem cholernie dumny a potem jej utrata. Góra zmartwień coraz bardziej rosła. Nie ogarniałem jej, reagowałem agresją w stosunku do moich bliskich, za każdym razem jak miałem możliwość upijałem się. Zapisałem się co prawda do psychoanalityka, pochodziłem 2 miesiące na sesje, wyciszyłem się trochę i ja rzuciłem.
Niestety, trzy tygodnie temu, podczas wizyty na basenie miałem atak paniki. Wtedy nie wiedziałem że to atak czegokolwiek, raczej myślałem że śmierć we własnej kostuszej osobie przyszła mnie przegarnąć. Jakoś dopłynąłem do brzegu, postałem, kołatanie serca w miarę się uspokoiło, powiedziałem kumplowi z którym tam byłem że miałem atak paniki i pojechaliśmy do domu. W domu poczułem się lepiej bo miałem możliwość się wygadać (mam wspaniałą i wyrozumiałą kobietę). Na następny dzień zadzwoniłem do swojej psychoanalityczki i powiedziałem że tak i tak, to i to się dzieje, źle mi z tym i co mam robić? Wieczorem przed wizytą znowu mnie namówili na basen. Pojechałem sobie i jako takiego ataku nie miałem (nie było tętna dwieście, spoconych dłoni i umrę za chwilę) ale i tak czułem się tam bardzo-bardzo niekomfortowo. Bałem się tego, że będę miał atak i nakręcałem się a potem powstrzymywałem żeby go nie dostać. Wizyta przebiegła pomyślnie, poczułem się po niej lepiej. W tym tygodniu z kolei miałem rozmowę o pracę, którą oczywiście się stresowałem. Nie było tak źle, choć podczas rozmowy musiałem sobie powtarzać, że wszystko jest w porządku żeby mi nie odwaliło. Nie odwaliło. Dzień przebiegł pomyślnie. Wczoraj zaś mnie dopadło w autobusie (zrezygnowałem z samego myślenia o prowadzeniu auta), których jechałem do analityczki. Dopadło mnie tak jak nigdy. Atak trwał ponad godzinę i nawet obecność mojej psychoanalityczki ledwo pomagała. Kolejny atak miał miejsce dzisiaj. Nie tak mocny, udało mi się go opanować.
Obawiam się tego, że te ataki całkowicie uniemożliwią mi normalne funkcjonowanie. Zamierzam wybrać się w najbliższej przyszłości do psychiatry, bo wydaje mi się, że terapia plus leczenie farmakologiczne będą o wiele bardziej skuteczne niż same rozmowy na kozetce. Poza tym leki wydają się jakimś wentylem bezpieczeństwa (na zasadzie będzie źle, to wezmę pixa i będzie dobrze).
A teraz reasumując i kończąc: trawa nie spowoduje żadnych chorób psychicznych, ona po prostu pootwiera zamknięte drzwi w naszym umyśle. Z tym że niektóre z nich w mojej skromnej opinii powinny pozostać zamknięte, bo brak w nich judasza i nie wiadomo co jest po drugiej stronie.