Derealizacja i nerwica po marihuanie ? Proszę o pomoc...
: 6 listopada 2017, o 20:41
Witajcie.
Od jakiegoś czasu wracałam na to forum za każdym razem gdy nie mialam już sił, aż postanowiłam założyć własne konto, opisać swoją historię, poradzić się, a raczej usłyszeć wasze opinie na temat mojego przypadku... Pół roku temu, po maturze wyjechaliśmy ze znajomymi na Mazury i zapaliliśmy zioło. Zdarzyło mi się to już wcześniej kilka razy w życiu, z tymże za każdym razem wiązało się to z fazami śmiechu i najróżniejszymi rozkminami. Jedynie za pierwszym razem jak jarałam to dostałam lekkiego napadu lęku, ale mój brat szybko mnie uspokoił. Następnego dnia dostałam derealizacji i czułam się w innym świecie, ale powiedział że to taki 'kac' po ziole, więc się nie przejmowałam i w ogóle o tym nie myślałam, bo nawet nie wiedziałam jak fachowo nazwać stan w którym się znajduje. Minął dzień lub dwa i przeszło całkowicie a moje życie wróciło do normalności. Na Mazurach z przyjaciółmi bylo inaczej. Dostałam panicznego napadu lęku, po tym jak znajome powiedziały mi, że nie jestem sobą, że dziwnie się zachowuje i jak opowiedziały mi o swoich jazdach w trakcie 'bad tripu'. W wyniku tych opowieści strasznie się przestraszyłam, dostałam dragwek, myślałam, że wyskoczę przed okno, ogarnął mnie chłód i bezsens życia, więc postanowiłam jak najszybciej położyć się spać, żeby to już się skończyło.
Następnego dnia poczułam się bardzo dziwnie, tak jak wtedy z bratem, ogarnęła mnie derealizacja i poczucie dziwności świata, jakby rzeczywistość dochodziła do mnie w 90 %. Wróciłam do domu i cały tydzień nie mogłam nic jeść, byłam blada i ciągle piłam wodę, jakbym się zatruła tą substancją. Nigdy wcześniej nic podobnego nie miało miejsca, więc zaczęłam się panicznie bać, że coś mi się stało, że uszkodziłam sobie mózg, że nic już nigdy nie będzie normalne. Zrobiłam sobie badania krwi i wszystko wyszło pozytywnie, więc postanowiłam się nie nakręcać i stwierdziłam, że wszystko będzie w porządku. W tym samym czasie zdawałam certyfikat językowy, więc się na tym skupiłam i na kilka dni przed i po nim, kiedy spotykałam się ze znajomymi miałam wrażenie, że czuję się normalnie, w ogóle nie wracałam do przeszłości, wszystko było piękne tak jak dawniej i DEREALKA MINĘŁA. Kilka dni później przypomniało mi się tamto zdarzenie, zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy już wszystko wróciło do normy, żałować tego co zrobiłam i nagle wszystko wróciło, derealizacja i m.in. natrętne mysli o tym, że świat jest smutny, że nic nie ma sensu, że każda wykonywana czynność prowadzi donikąd. I tak mijały mi wakacje, coraz bardziej się zapadałam i zamykałam w sobie, nie wychodziłam z domu, bo nie chciałam przebywać z ludźmi a jednocześnie paradoksalnie bałam się zostawać sama w domu, ciągle płakałam, panicznie wkręcałam sobie schizofrenię, nasłuchiwałam głosów i myślałam czy przypadkiem już nie jestem chora psychicznie... Postanowiłam więc udać się do psychologa. Terapia troszkę mi pomogła, bo zrozumiałam całe to zjawisko derealizacji. Byłam również u psychiatry i brałam leki uspokajające i antydepresyjny arketis, który niestety w większym stopniu nie pomógł, oprócz wyciszenia i załagodzenia zaburzeń snu. Byłam załamana, dopóki nie wyjechałam na wakacje do pracy. Był to dobry czas, mialam takie dni kiedy derealizacja się zmniejszała, ale gdy tylko o tym myślałam nasilała się. Po powrocie mniej więcej od lipca nie miałam jednak dnia, który byłby od niej wolny.
Jestem zdezorientowana, ponieważ 'moja' derealizacja różni się troszkę od objawów przez was opisywanych. Nie mam żadnych problemów z widzeniem, rozpoznawaniem siebie w lustrze, dziwnością głosu czy czuciem swojego ciała... Jedyne co mnie dotyka to takie poczucie, że świat jest nierealny, dziwnie oddalony, a wszystko wydaje mi się być obojętne. Czasem zastanawiam się nawet czy to jest ta derealizacja czy może jednak wszystko sobie wkręciłam i wszystko jest w porządku... Więcej mam z kolei tych objawów psychicznych, m.in. brak koncentracji, anhedonia, poczucie uszkodzenia mózgu, zlewanie się wszystkich dni w jedną całość, niemożność zapamiętania czegokolwiek itp. Jednak najbardziej utrudniający życie objaw to NATRĘTNE MYŚLI. Czasem jak zostaję sama to boję tego do czego mój mózg jest zdolny. Te myśli pojawiają się tak naprawdę znikąd i męczą mnie kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy dziennie, uniemożliwiając jakąkolwiek walkę z zaburzeniem. Mają one szczególnie podłoże samobójcze, m.in. jak nadjeżdza metro to wydaje mi się ze zaraz pod nie skoczę, mieszkam na siódmym piętrze więc boję się, że stracę kontrolę i wyskoczę przez okno albo nawet zabiję się nożem... Kilka razy myślałam nawet, że nie wytrzymam i coś zrobię swojej rodzinie, co było również niedorzeczne i nie mam pojęcia skąd te myśli się u mnie biorą. Przecież nigdy w życiu nie chciałabym swojej, ani tym bardziej bliskich śmierci... Po pogrzebie Chestera Benningtona, wokalisty Linkin Park, ciągle myślę o samobójcach, wczytuję się bezsensownie w ten temat i wszystko co z tym związane mnie paraliżuje. Nigdy nie byłam osobą lękową, choć miałam trudne dzieciństwo i wiele problemów w rodzinie m.in. często byłam poniżana, czasami dochodziło nawet do przemocy fizycznej, a więc jestem niedowartościowana. Mimo to, całe życie byłam szczęśliwa, cieszyłam się każdą chwilą, doceniałam każdy moment, mam masę marzeń i pomysłów na życie i wiem, że ono jest piękne, ale ostatnie pól roku czuję ogromną pustkę w sercu, której nawet moja miłość do chlopaka czy wiara w Boga nie potrafią wypełnić. Nic nie ma dla mnie sensu, nie potrafię się do niczego zmotywować, co przeszkadza mi w studiowaniu.
Nie wiem skąd się to wzięło i czy kiedykolwiek minie. Nawet nie wiem jaką diagnozę mogę temu postawić? Czy to tylko derealizacja wywołana lękiem po ziole, nerwica lękowa czy już może depresja, bo powoli zaczyna nie starczać mi na to sił? Za każdym razem jak zaczynam ignorować zaburzenie to mija kilka dni i wydaje mi się, że to jednak na nic, że to nigdy nie minie i zaczynam się doczytywać, czy aby na pewno nie dostałam psychozy po narkotykach i czy nie zniszczyłam sobie życia już na zawsze...
Czasem wydaje mi się, że to jest uleczalne, ale że już tak bardzo się w to wkręciłam i z racji na to, że tym żyję to nie będę potrafila juz sama z siebie przestać o tym myśleć, bo stało się to częścią mojego życia. I tak jest już o niebo lepiej niż było w wakacje. Wtedy leżałam w domu, płakałam i myślałam że zwariuję, bo miewałam całe bezsenne noce, co było najgorszym etapem w tej całej chorobie. Teraz zaczęłam wierzyć, że kiedyś to musi minąć, bo są dni kiedy jest lepiej i w trakcie różnych czynności o tym zapominam, jednak największą przeszkodą są te natrętne 'samobójcze' myśli, które nie pozwalają mi żyć... Czasem czytam książkę lub wychodzę ze znajomymi i nagle, znikąd, bez żadnego impulsu pojawiają się myśli: 'życie nie ma sensu', 'ludzie się zabijają, może Ty też tak skończysz', 'i po co to wszystko? jazda na uczelnię? związek? Wszystko przecież i tak prowadzi do śmierci'... Proszę o pomoc, bo czasem po prostu brak mi sił...
Od jakiegoś czasu wracałam na to forum za każdym razem gdy nie mialam już sił, aż postanowiłam założyć własne konto, opisać swoją historię, poradzić się, a raczej usłyszeć wasze opinie na temat mojego przypadku... Pół roku temu, po maturze wyjechaliśmy ze znajomymi na Mazury i zapaliliśmy zioło. Zdarzyło mi się to już wcześniej kilka razy w życiu, z tymże za każdym razem wiązało się to z fazami śmiechu i najróżniejszymi rozkminami. Jedynie za pierwszym razem jak jarałam to dostałam lekkiego napadu lęku, ale mój brat szybko mnie uspokoił. Następnego dnia dostałam derealizacji i czułam się w innym świecie, ale powiedział że to taki 'kac' po ziole, więc się nie przejmowałam i w ogóle o tym nie myślałam, bo nawet nie wiedziałam jak fachowo nazwać stan w którym się znajduje. Minął dzień lub dwa i przeszło całkowicie a moje życie wróciło do normalności. Na Mazurach z przyjaciółmi bylo inaczej. Dostałam panicznego napadu lęku, po tym jak znajome powiedziały mi, że nie jestem sobą, że dziwnie się zachowuje i jak opowiedziały mi o swoich jazdach w trakcie 'bad tripu'. W wyniku tych opowieści strasznie się przestraszyłam, dostałam dragwek, myślałam, że wyskoczę przed okno, ogarnął mnie chłód i bezsens życia, więc postanowiłam jak najszybciej położyć się spać, żeby to już się skończyło.
Następnego dnia poczułam się bardzo dziwnie, tak jak wtedy z bratem, ogarnęła mnie derealizacja i poczucie dziwności świata, jakby rzeczywistość dochodziła do mnie w 90 %. Wróciłam do domu i cały tydzień nie mogłam nic jeść, byłam blada i ciągle piłam wodę, jakbym się zatruła tą substancją. Nigdy wcześniej nic podobnego nie miało miejsca, więc zaczęłam się panicznie bać, że coś mi się stało, że uszkodziłam sobie mózg, że nic już nigdy nie będzie normalne. Zrobiłam sobie badania krwi i wszystko wyszło pozytywnie, więc postanowiłam się nie nakręcać i stwierdziłam, że wszystko będzie w porządku. W tym samym czasie zdawałam certyfikat językowy, więc się na tym skupiłam i na kilka dni przed i po nim, kiedy spotykałam się ze znajomymi miałam wrażenie, że czuję się normalnie, w ogóle nie wracałam do przeszłości, wszystko było piękne tak jak dawniej i DEREALKA MINĘŁA. Kilka dni później przypomniało mi się tamto zdarzenie, zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy już wszystko wróciło do normy, żałować tego co zrobiłam i nagle wszystko wróciło, derealizacja i m.in. natrętne mysli o tym, że świat jest smutny, że nic nie ma sensu, że każda wykonywana czynność prowadzi donikąd. I tak mijały mi wakacje, coraz bardziej się zapadałam i zamykałam w sobie, nie wychodziłam z domu, bo nie chciałam przebywać z ludźmi a jednocześnie paradoksalnie bałam się zostawać sama w domu, ciągle płakałam, panicznie wkręcałam sobie schizofrenię, nasłuchiwałam głosów i myślałam czy przypadkiem już nie jestem chora psychicznie... Postanowiłam więc udać się do psychologa. Terapia troszkę mi pomogła, bo zrozumiałam całe to zjawisko derealizacji. Byłam również u psychiatry i brałam leki uspokajające i antydepresyjny arketis, który niestety w większym stopniu nie pomógł, oprócz wyciszenia i załagodzenia zaburzeń snu. Byłam załamana, dopóki nie wyjechałam na wakacje do pracy. Był to dobry czas, mialam takie dni kiedy derealizacja się zmniejszała, ale gdy tylko o tym myślałam nasilała się. Po powrocie mniej więcej od lipca nie miałam jednak dnia, który byłby od niej wolny.
Jestem zdezorientowana, ponieważ 'moja' derealizacja różni się troszkę od objawów przez was opisywanych. Nie mam żadnych problemów z widzeniem, rozpoznawaniem siebie w lustrze, dziwnością głosu czy czuciem swojego ciała... Jedyne co mnie dotyka to takie poczucie, że świat jest nierealny, dziwnie oddalony, a wszystko wydaje mi się być obojętne. Czasem zastanawiam się nawet czy to jest ta derealizacja czy może jednak wszystko sobie wkręciłam i wszystko jest w porządku... Więcej mam z kolei tych objawów psychicznych, m.in. brak koncentracji, anhedonia, poczucie uszkodzenia mózgu, zlewanie się wszystkich dni w jedną całość, niemożność zapamiętania czegokolwiek itp. Jednak najbardziej utrudniający życie objaw to NATRĘTNE MYŚLI. Czasem jak zostaję sama to boję tego do czego mój mózg jest zdolny. Te myśli pojawiają się tak naprawdę znikąd i męczą mnie kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy dziennie, uniemożliwiając jakąkolwiek walkę z zaburzeniem. Mają one szczególnie podłoże samobójcze, m.in. jak nadjeżdza metro to wydaje mi się ze zaraz pod nie skoczę, mieszkam na siódmym piętrze więc boję się, że stracę kontrolę i wyskoczę przez okno albo nawet zabiję się nożem... Kilka razy myślałam nawet, że nie wytrzymam i coś zrobię swojej rodzinie, co było również niedorzeczne i nie mam pojęcia skąd te myśli się u mnie biorą. Przecież nigdy w życiu nie chciałabym swojej, ani tym bardziej bliskich śmierci... Po pogrzebie Chestera Benningtona, wokalisty Linkin Park, ciągle myślę o samobójcach, wczytuję się bezsensownie w ten temat i wszystko co z tym związane mnie paraliżuje. Nigdy nie byłam osobą lękową, choć miałam trudne dzieciństwo i wiele problemów w rodzinie m.in. często byłam poniżana, czasami dochodziło nawet do przemocy fizycznej, a więc jestem niedowartościowana. Mimo to, całe życie byłam szczęśliwa, cieszyłam się każdą chwilą, doceniałam każdy moment, mam masę marzeń i pomysłów na życie i wiem, że ono jest piękne, ale ostatnie pól roku czuję ogromną pustkę w sercu, której nawet moja miłość do chlopaka czy wiara w Boga nie potrafią wypełnić. Nic nie ma dla mnie sensu, nie potrafię się do niczego zmotywować, co przeszkadza mi w studiowaniu.
Nie wiem skąd się to wzięło i czy kiedykolwiek minie. Nawet nie wiem jaką diagnozę mogę temu postawić? Czy to tylko derealizacja wywołana lękiem po ziole, nerwica lękowa czy już może depresja, bo powoli zaczyna nie starczać mi na to sił? Za każdym razem jak zaczynam ignorować zaburzenie to mija kilka dni i wydaje mi się, że to jednak na nic, że to nigdy nie minie i zaczynam się doczytywać, czy aby na pewno nie dostałam psychozy po narkotykach i czy nie zniszczyłam sobie życia już na zawsze...
Czasem wydaje mi się, że to jest uleczalne, ale że już tak bardzo się w to wkręciłam i z racji na to, że tym żyję to nie będę potrafila juz sama z siebie przestać o tym myśleć, bo stało się to częścią mojego życia. I tak jest już o niebo lepiej niż było w wakacje. Wtedy leżałam w domu, płakałam i myślałam że zwariuję, bo miewałam całe bezsenne noce, co było najgorszym etapem w tej całej chorobie. Teraz zaczęłam wierzyć, że kiedyś to musi minąć, bo są dni kiedy jest lepiej i w trakcie różnych czynności o tym zapominam, jednak największą przeszkodą są te natrętne 'samobójcze' myśli, które nie pozwalają mi żyć... Czasem czytam książkę lub wychodzę ze znajomymi i nagle, znikąd, bez żadnego impulsu pojawiają się myśli: 'życie nie ma sensu', 'ludzie się zabijają, może Ty też tak skończysz', 'i po co to wszystko? jazda na uczelnię? związek? Wszystko przecież i tak prowadzi do śmierci'... Proszę o pomoc, bo czasem po prostu brak mi sił...