Uwielbienie, które niszczyło konstrukcję nerwicową
: 3 maja 2019, o 12:04
Jest czymś bardzo dobrze znanym, że kiedy skupimy się na tym, żeby w pokoju zauważać tylko zielony kolor, to może się okazać, że wokół nas jest mnóstwo zielonych rzeczy. Do czego zmierzam? Jestem katolikiem, i pewne formy chrześcijańskiej medytacji okazały się w moim przypadku kluczowe w wyjściu z mechanizmów nerwicowych. Jedną z nich był różaniec, który powtarzaniem wciąż tych samych wezwań wyciszał mnie i pozwalał na przynajmniej pół godziny koncentracji na dobrej myśli. W ten sposób wyrabiałem sobie nawyk odcinania się od negatywnych bodźców i skoncentrowania się na nadziei, spokoju, pogody ducha. Drugą metodą było uwielbienie, wciąż słabo akcentowane w polskich kościołach, ale bardzo powszechne u katolików z Afryki i Azji; wiem, bo miałem przyjemność poznać osobiście osoby z tych rejonów świata.
Uwielbienie polega na tym, żeby wstać (fizycznie z miejsca, w którym siedzę i się dołuję, ale i psychicznie, czyli z miejsca mojego błędnego koła), a następnie na głos zacząć dziękować Bogu za wszystkie dobre rzeczy, które mam i za które mogę być wdzięczny, pomimo iż dręczy mnie nerwica. Nerwica – nieważna, teraz dam sobie dłuższą chwilę przerwy od tego analizowania, a zamiast tego dam się ponieść spontanicznemu uwielbieniu, dziękowaniu, wdzięczności. Jest ciężko, ale warto trochę odetchnąć od tematu i zapomnieć się w atmosferze zanurzania się we wdzięczności za dobro, które mnie spotyka, niezależnie od tematu nerwicowego. „Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się” (Flp 4,4) – ciekawe, że te słowa napisała osoba, która w tym czasie tkwiła w więzieniu
Znajdywać rzeczy (choćby bardzo drobne), których nie dostrzegałem przez nerwicę, a które są tym dobrem, które mnie otacza. Im mniejsze dobra w moim życiu zaczynam dostrzegać, tym lepiej. Głośno dziękować za wszystko, co dobre, a następnie dać się ponieść tej wdzięczności, nie przerywać, ale zanurzać się w tym uczuciu docenienia tego, co dobre, płynąć z tym uwielbieniem, pławić się w nim. Mówiłem do Boga (na głos i spontanicznie, bez skrępowania), że dziękuję za to, to i to, z czasem zacząłem wewnętrznie tańczyć, cieszyć się, unosić ponad zmartwieniami. Po prostu napełniałem się poczuciem radości jak takie naczynie, które wcześniej było pełne jakiegoś toksycznego dziadostwa, a nareszcie wypełnia się czystą, zdrową wodą 
Kiedy tak wchodziłem w to prawdziwe morze wdzięczności, to mechanizmy nerwicowe pękały:
1) zacząłem oduczać się postawy zamartwiania się, która podsycała moje poczucie zagrożenia;
2) wyrobiłem sobie nawyk automatycznego dostrzegania dobrych rzeczy, tak jak osoba, która ma wynaleźć w pokoju tylko zielone przedmioty;
3) w pewnym momencie stałem się jak radio, które coraz słabiej odbiera sygnały nerwicowe, a zaczyna silniej odbierać radosne, pogodne, optymistyczne sygnały;
4) lepiej poznawałem siebie jako strasznego malkontenta, co pomogło mi zmienić przyzwyczajenia, które dawniej były dla mnie czymś oczywistym jako prawda, a teraz zaczęło być po prostu czarnymi okularami, które ubierałem tak długo, że aż wrosły w mój obraz świata i niejako tożsamość (oczywiście nie na trwałe).
Na początku było ciężko, bo robiłem to wbrew objawom i moim nerwicowym przyzwyczajeniom, które się zautomatyzowały. U mnie naczelnym objawem była bezsenność. Musiałem więc zignorować objawy, i pomimo nich wstawać z łóżka i od razu poświęcić godzinę na uwielbienie za to, że mam nowy dzień, że jest deszcz i jest pochmurno, a deszcz jest dobry, bo dzięki niemu mogą rosnąć kwiaty i trawa, albo słońce, a słońce jest przyjemne. Coraz więcej powodów do wdzięczności, wręcz wynajdywać jak najwięcej rzeczy, za które mogę dziękować. Uwierzcie, że było ich jednak więcej niż powodów do nerwicowych zmartwień
Pomimo złego samopoczucia głośno mówiłem: „Oto dzień, który Pan uczynił, Weselmy się i radujmy się w nim” (Psalm 118,24). Pomimo nerwicy, wstawałem i mówiłem wszystko, co mi serce dyktuje odnośnie tego, dlaczego nowy dzień mojego życia jest dobry. Z czasem nerwicowe automaty ustępowały, a pojawiały się takie radosne, pogodne, pokojowe automaty.
Oczywiście, uwielbienie należy „rozkręcić”. Nie należy się zrażać, jeśli na początku nie czuć różnicy; ona zaczyna być odczuwalna wtedy, gdy sukcesywnie praktykujemy je POMIMO. Trzeba też pozwolić sobie na objawy, nie łypać drugim okiem, czy uwielbienie coś zmienia. Raczej w pełni zaangażować się i „zapomnieć o sobie” w atmosferze wdzięczności. Należy się „mentalnie zabić”, i od tego pułapu zacząć uwielbiać. „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). U mnie to po prostu rozwalało mechanizm nerwicowy.
Uwielbienie polega na tym, żeby wstać (fizycznie z miejsca, w którym siedzę i się dołuję, ale i psychicznie, czyli z miejsca mojego błędnego koła), a następnie na głos zacząć dziękować Bogu za wszystkie dobre rzeczy, które mam i za które mogę być wdzięczny, pomimo iż dręczy mnie nerwica. Nerwica – nieważna, teraz dam sobie dłuższą chwilę przerwy od tego analizowania, a zamiast tego dam się ponieść spontanicznemu uwielbieniu, dziękowaniu, wdzięczności. Jest ciężko, ale warto trochę odetchnąć od tematu i zapomnieć się w atmosferze zanurzania się we wdzięczności za dobro, które mnie spotyka, niezależnie od tematu nerwicowego. „Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się” (Flp 4,4) – ciekawe, że te słowa napisała osoba, która w tym czasie tkwiła w więzieniu


Kiedy tak wchodziłem w to prawdziwe morze wdzięczności, to mechanizmy nerwicowe pękały:
1) zacząłem oduczać się postawy zamartwiania się, która podsycała moje poczucie zagrożenia;
2) wyrobiłem sobie nawyk automatycznego dostrzegania dobrych rzeczy, tak jak osoba, która ma wynaleźć w pokoju tylko zielone przedmioty;
3) w pewnym momencie stałem się jak radio, które coraz słabiej odbiera sygnały nerwicowe, a zaczyna silniej odbierać radosne, pogodne, optymistyczne sygnały;
4) lepiej poznawałem siebie jako strasznego malkontenta, co pomogło mi zmienić przyzwyczajenia, które dawniej były dla mnie czymś oczywistym jako prawda, a teraz zaczęło być po prostu czarnymi okularami, które ubierałem tak długo, że aż wrosły w mój obraz świata i niejako tożsamość (oczywiście nie na trwałe).
Na początku było ciężko, bo robiłem to wbrew objawom i moim nerwicowym przyzwyczajeniom, które się zautomatyzowały. U mnie naczelnym objawem była bezsenność. Musiałem więc zignorować objawy, i pomimo nich wstawać z łóżka i od razu poświęcić godzinę na uwielbienie za to, że mam nowy dzień, że jest deszcz i jest pochmurno, a deszcz jest dobry, bo dzięki niemu mogą rosnąć kwiaty i trawa, albo słońce, a słońce jest przyjemne. Coraz więcej powodów do wdzięczności, wręcz wynajdywać jak najwięcej rzeczy, za które mogę dziękować. Uwierzcie, że było ich jednak więcej niż powodów do nerwicowych zmartwień

Oczywiście, uwielbienie należy „rozkręcić”. Nie należy się zrażać, jeśli na początku nie czuć różnicy; ona zaczyna być odczuwalna wtedy, gdy sukcesywnie praktykujemy je POMIMO. Trzeba też pozwolić sobie na objawy, nie łypać drugim okiem, czy uwielbienie coś zmienia. Raczej w pełni zaangażować się i „zapomnieć o sobie” w atmosferze wdzięczności. Należy się „mentalnie zabić”, i od tego pułapu zacząć uwielbiać. „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). U mnie to po prostu rozwalało mechanizm nerwicowy.