Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

ROCD... ale z tej drugiej strony szyby.

Forum o nerwicy natręctw i jej objawach.
Omawiamy tutaj własne doświadczenia z życia z tym jakże natrętnym zaburzeniem.
Ale także w tym temacie można podzielić się typowymi natrętnymi lękowymi myślami, które pełnią rolę straszaków i eskalatorów lęku w zaburzeniu.
ODPOWIEDZ
hiver
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 2
Rejestracja: 8 września 2018, o 01:00

8 września 2018, o 18:31

Cześć,

Znalazłam to forum "przypadkiem", hasło "ROCD" znalazłam "przypadkiem", ale nagle wszystko zaczęło mi się układać w sensowną całość...

Jestem właśnie świeżo po rozstaniu z moim Ukochanym. Kolejnym już rozstaniu. Wyglądało podobnie jak wszystkie poprzednie. Podobny schemat zdarzeń przed (jak się później nad tym zastanawiam), podobne czy nawet identyczne argumenty za rozstaniem, tak samo wyglądają późniejsze rozmowy i spotkania. W zasadzie w pewnym stopniu jestem nawet w stanie przewidzieć jakieś jego kolejne kroki i te przewidywania sprawdzają się...

Przeczytałam trochę Waszych dyskusji, jestem w trakcie czytania kolejnych, bo desperacko szukam nadziei, że to się da jeszcze raz poskładać, i bardzo, bardzo potrzebuję tej nowej wiedzy, bo wierzę, że z nią można te sprawy trwale wyprostować.

Wygląda na to, że jestem po tej drugiej stronie szyby. Wszystko wskazuje na to, że mój Ukochany może cierpieć na ROCD.
Odszedł znów, choć jestem pewna, że sam nie jest do tego przekonany. Odchodząc mówił nawet, że kocha, że bardzo chce być ze mną, że tak mu przykro, starał się, ale te wątpliwości wciąż wracają, choć próbuje z nimi walczyć, że to nie ma sensu, bo nie może mnie już bardziej ranić, i że choć chciałby tego najbardziej na świecie to chyba to nie jest "to", to chyba "nie taka miłość".

Po rozstaniu (jak wcześniej) zamiast się odciąć, "olać", zerwać kontakt on się martwi o moje samopoczucie, o moje sprawy, chce być przy mnie i pomagać, pociesza mnie w tym moim porzuceniu.
Jednocześnie spotkań unika, bo są bardzo emocjonujące i dramatyczne dla obydwu stron. Ja widzę, jak on walczy ze sobą, jak się miota. Jakby sam siebie chciał przekonać, że uparte trwanie w tej decyzji, którą podjął będzie skutkować uwierzeniem, że postąpił właściwie. Bo chyba w to nie wierzy.

Obiektywnie nie było żadnego powodu do rozstania (jak zresztą do żadnego wcześniej). Pomimo prawie 2 lat związku, nawet nie pokłóciliśmy się ani jeden raz. Jesteśmy tak podobni i tak zbieżni w tylu sprawach, że to się aż wydaje niemożliwe, spotkać w swoim życiu drugą taką osobę i ją z wzajemnością pokochać. Mieliśmy wspólne plany na przyszłość, tą bliższą i dość ogólnie na dalszą też...
To nie jest szczeniackie rzucanie się i schodzenie, obydwoje mamy już mniej więcej połowę życia za sobą i spory bagaż doświadczeń. Nieśliśmy ufnie te bagaże obok siebie z wielkim szacunkiem i zrozumieniem oraz wsparciem każdego dnia.
Żeby nie było zbyt łatwo, obydwoje jesteśmy DDD, dodatkowo On ma nieleczoną depresję. I... wcześniejsze jego związki miały podobny przebieg.

I normalnie, w innych okolicznościach, biorąc choćby pod uwagę moje własne cierpienie i brak zgody na "takie traktowanie" kolejny raz... powinnam to zostawić, zapomnieć, iść dalej.
Ale kocham Go jak jasna cholera i wiem również, że on kocha mnie, pomimo tych wątpliwości, które nim targają. Nie jest w stanie tego ukryć, kiedy patrzy na mnie z bólem.
W życiu nie pomyślałabym o nerwicy, wcześniej "zwalałam" winę na depresję, próbując Go nakłonić do leczenia... ale gdy trafiłam na kwestię ROCD to jakbym dostała czymś w głowę, to tak bardzo pasuje, że pół nocy siedziałam czytając internety i płacząc z niedowierzaniem.

Mam pytanie do Was, Zaburzeni, z Waszego punktu widzenia... co ja mam zrobić? Chciałabym podsunąć mu informację, że istnieje takie zaburzenie, że to może być to, poprosić, abyśmy to sprawdzili u specjalisty. Tylko czy to dobry pomysł? Jeżeli tak, to kiedy? W tej chwili On przechodzi trochę trudne chwile, które zresztą wg mnie mogły spowodować nawrót tych myśli. W poprzednich rozstaniach też tak było, że był jakiś czynnik, moim zdaniem wywołujący taki stan wątpliwości prowadzący do podjęcia decyzji o rozstaniu. Kiedy te okoliczności "mijały" czy też po prostu stawały się odleglejsze w czasie (bo niekoniecznie można powiedzieć, że się w danym temacie poprawiło), wtedy On wracał...

Co czuje osoba z ROCD, kiedy odchodzi, choć nie jest przekonana w 100%, że chce odejść? Kiedy argumentem jest "robię to, bo nie chcę Cię dłużej krzywdzić"? Co siedzi w jej głowie? Pukać do tej głowy, czy zostawić w spokoju z tym natłokiem myśli, który sprawia jej takie cierpienie, że tygodniami nie może spać? Zapewniać o swojej miłości i oddaniu, czy to tylko sprawia mu więcej cierpienia?
Jak mogę Mu pomóc, jak mogę nam pomóc?...

Czy znajdziecie dla mnie jakieś rady?...
Awatar użytkownika
Ciasteczko
Administrator
Posty: 2682
Rejestracja: 28 listopada 2012, o 01:01

11 września 2018, o 01:23

Witaj na forum:)

Piszesz,że masz podejrzenie,że to ROCD jest w dużej mierze sprawcą rozstania,jakie u niego identyfikujesz potencjalne przejawy rocd jako czynniki decydujące o rozstaniu?

Kiepski stan psychiczny może wpływać na niechęć do bycia w związku,nawet pomimo ,że wszystko jakby się układa. Jeśli piszesz, że nie leczy depresji,to ciężko mu na pewno być w relacji, kiedy ma jakieś większe kryzysy psychiczne. Warto próbować namawiać go do przyjmowania pomocy, skoro już się tak porobiło między Wami,to bym powiedziała, że trzeba próbować wszystkiego. Idealnie by było jakby chciał iść do specjalisty, rzecz jasna, ale z góry mówię,ze może nie chcieć . Do przyjęcia pomocy nie da się kogoś zmusić. Co nie znaczy,że nie warto podejmować jakiejś rozsądnej ilości prób.

Problem też tkwi w postawie,że on jakby uważa,że wie co jest dla Ciebie lepsze,że może zadecydować, że obiektywnie Cię krzywdzi, i że lepiej by Ci było bez niego, zamiast dać Tobie zadecydować,czy faktycznie czujesz ,że chcesz z nim być,czy nie mimo wszystko. Co siedzi w jego głowie wie tylko on sam . Ale myślę, że to jest jakieś poczucie depresyjne,że lepiej jest kiedy świat idzie na przód bez niego zaangażowanego w rózne sprawy. Takie wycofanie z uczestniczenia w rzeczach, które mógłby swoim zdaniem "psuć" swoją osobą. Plus,tak jak wspomniałam,bycie z kimś będąc w depresji to też nie jest lekka sprawa, bo z pustego i Salomon nie naleje. A faceci mają czasem też takie szczególne przekonanie,może wynikające z pewnych uwarunkowań kulturowych, że powinni wykazywać się twardością, być podporą dla kobiety, nie mogą się nigdy łamać, że muszą spełniać jakieś tam oczekiwania i to też może być dodatkowym bodźcem w myśleniu,że się nie nadaje na partnera może?

To takie moje refleksje,które starałam się jakoś uniwersalnie dopasować, choć oczywiście sama najlepiej znasz osobę,której to dotyczy,więc zobacz czy to,co napisałam ma jakiś sens.;)
Odburzanie, to proces - wstajesz, upadasz, wstajesz, upadasz... ale upierasz się, że idziesz do przodu.
Każdy ma tę moc. Nie odkładaj życia na później. Nigdy. :hercio:
Amator Życiowy
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 27
Rejestracja: 17 lipca 2018, o 22:15

18 października 2018, o 00:16

hiver pisze:
8 września 2018, o 18:31
Cześć,

Znalazłam to forum "przypadkiem", hasło "ROCD" znalazłam "przypadkiem", ale nagle wszystko zaczęło mi się układać w sensowną całość...

Jestem właśnie świeżo po rozstaniu z moim Ukochanym. Kolejnym już rozstaniu. Wyglądało podobnie jak wszystkie poprzednie. Podobny schemat zdarzeń przed (jak się później nad tym zastanawiam), podobne czy nawet identyczne argumenty za rozstaniem, tak samo wyglądają późniejsze rozmowy i spotkania. W zasadzie w pewnym stopniu jestem nawet w stanie przewidzieć jakieś jego kolejne kroki i te przewidywania sprawdzają się...

Przeczytałam trochę Waszych dyskusji, jestem w trakcie czytania kolejnych, bo desperacko szukam nadziei, że to się da jeszcze raz poskładać, i bardzo, bardzo potrzebuję tej nowej wiedzy, bo wierzę, że z nią można te sprawy trwale wyprostować.

Wygląda na to, że jestem po tej drugiej stronie szyby. Wszystko wskazuje na to, że mój Ukochany może cierpieć na ROCD.
Odszedł znów, choć jestem pewna, że sam nie jest do tego przekonany. Odchodząc mówił nawet, że kocha, że bardzo chce być ze mną, że tak mu przykro, starał się, ale te wątpliwości wciąż wracają, choć próbuje z nimi walczyć, że to nie ma sensu, bo nie może mnie już bardziej ranić, i że choć chciałby tego najbardziej na świecie to chyba to nie jest "to", to chyba "nie taka miłość".

Po rozstaniu (jak wcześniej) zamiast się odciąć, "olać", zerwać kontakt on się martwi o moje samopoczucie, o moje sprawy, chce być przy mnie i pomagać, pociesza mnie w tym moim porzuceniu.
Jednocześnie spotkań unika, bo są bardzo emocjonujące i dramatyczne dla obydwu stron. Ja widzę, jak on walczy ze sobą, jak się miota. Jakby sam siebie chciał przekonać, że uparte trwanie w tej decyzji, którą podjął będzie skutkować uwierzeniem, że postąpił właściwie. Bo chyba w to nie wierzy.

Obiektywnie nie było żadnego powodu do rozstania (jak zresztą do żadnego wcześniej). Pomimo prawie 2 lat związku, nawet nie pokłóciliśmy się ani jeden raz. Jesteśmy tak podobni i tak zbieżni w tylu sprawach, że to się aż wydaje niemożliwe, spotkać w swoim życiu drugą taką osobę i ją z wzajemnością pokochać. Mieliśmy wspólne plany na przyszłość, tą bliższą i dość ogólnie na dalszą też...
To nie jest szczeniackie rzucanie się i schodzenie, obydwoje mamy już mniej więcej połowę życia za sobą i spory bagaż doświadczeń. Nieśliśmy ufnie te bagaże obok siebie z wielkim szacunkiem i zrozumieniem oraz wsparciem każdego dnia.
Żeby nie było zbyt łatwo, obydwoje jesteśmy DDD, dodatkowo On ma nieleczoną depresję. I... wcześniejsze jego związki miały podobny przebieg.

I normalnie, w innych okolicznościach, biorąc choćby pod uwagę moje własne cierpienie i brak zgody na "takie traktowanie" kolejny raz... powinnam to zostawić, zapomnieć, iść dalej.
Ale kocham Go jak jasna cholera i wiem również, że on kocha mnie, pomimo tych wątpliwości, które nim targają. Nie jest w stanie tego ukryć, kiedy patrzy na mnie z bólem.
W życiu nie pomyślałabym o nerwicy, wcześniej "zwalałam" winę na depresję, próbując Go nakłonić do leczenia... ale gdy trafiłam na kwestię ROCD to jakbym dostała czymś w głowę, to tak bardzo pasuje, że pół nocy siedziałam czytając internety i płacząc z niedowierzaniem.

Mam pytanie do Was, Zaburzeni, z Waszego punktu widzenia... co ja mam zrobić? Chciałabym podsunąć mu informację, że istnieje takie zaburzenie, że to może być to, poprosić, abyśmy to sprawdzili u specjalisty. Tylko czy to dobry pomysł? Jeżeli tak, to kiedy? W tej chwili On przechodzi trochę trudne chwile, które zresztą wg mnie mogły spowodować nawrót tych myśli. W poprzednich rozstaniach też tak było, że był jakiś czynnik, moim zdaniem wywołujący taki stan wątpliwości prowadzący do podjęcia decyzji o rozstaniu. Kiedy te okoliczności "mijały" czy też po prostu stawały się odleglejsze w czasie (bo niekoniecznie można powiedzieć, że się w danym temacie poprawiło), wtedy On wracał...

Co czuje osoba z ROCD, kiedy odchodzi, choć nie jest przekonana w 100%, że chce odejść? Kiedy argumentem jest "robię to, bo nie chcę Cię dłużej krzywdzić"? Co siedzi w jej głowie? Pukać do tej głowy, czy zostawić w spokoju z tym natłokiem myśli, który sprawia jej takie cierpienie, że tygodniami nie może spać? Zapewniać o swojej miłości i oddaniu, czy to tylko sprawia mu więcej cierpienia?
Jak mogę Mu pomóc, jak mogę nam pomóc?...

Czy znajdziecie dla mnie jakieś rady?...
Jak postepy?
Ja jestem po tej stronie co Twój wybranek i moge coś podpowiedzieć co ja myśle
hiver
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 2
Rejestracja: 8 września 2018, o 01:00

20 maja 2019, o 14:47

Cześć. Hej Amatorze, dzięki za odpowiedź.
Cóż, od czasu mojego wpisu działo się dużo. Wkrótce po tym, jak tu napisałam, wśród naszych trudnych, emocjonalnych rozmów udało mi się przemycić mu temat tego zaburzenia, nie liczyłam na wiele, ale okazało się, że się zainteresował, poczytał, zrobił sobie jakiś test online i wyszło mu, że może to mieć, więc się załamał, uchlał i z płaczem do mnie dzwonił, żebym przyjechała.
Oczywiście przyjechałam. Oczywiście zeszliśmy się.
Oczywiście sytuacja się powtórzyła.
Oczywiście nie raz.
Ostatnio znów czułam, że coś jest nie tak i męczona wątpliwościami zaczęłam rozmowę. Skończyła się jak zawsze: on nie wie, co czuje, raz to czuje, a potem znów nie, i tak w kółko. Nie widzi dla nas przyszłości. Choć ponoć nie umie beze mnie żyć. Ale ze mną też nie umie.
Ja już nie mam na to siły, bo on zupełnie nic nie chce z tym zrobić.
Zaczynam myśleć, że to nie jest (w jego przypadku) żadne zaburzenie, tylko zwykła wygoda i krętactwo.
Już, podobnie jak to było po pierwszym naszym rozstaniu, szuka sobie kolejnej laski. Ciekawa jestem, ile tym razem to potrwa, zanim wróci z płaczem, biedny żuczek.
Tym razem jednak nie ma do czego wracać, wszystko już zniszczył.
ODPOWIEDZ