Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Nerwica - nasze historie

Forum poświęcone: nerwicy lękowej, atakom paniki, agorafobii, hipochondrii (wkręcaniu sobie chorób), strach przed "czymś tam" i ogólnie stanom lękowym np. lęk wolnopłynący.
Możesz dopisać się do istniejącego już tematu lub po prostu stworzyć nowy.
Tutaj umieszczamy swoje objawy, historie, przeżycia. Dzielimy się doświadczeniami i jednocześnie znajdując ulgę dajemy innym pocieszenie oraz swego rodzaju ulgę, że nie są sami.
ODPOWIEDZ
Maras
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 21
Rejestracja: 18 września 2018, o 08:34

1 października 2018, o 09:57

No właśnie to mnie rozwala. Że przychodzi ta myśl, pozwalam jej być - a po chwili sam się sobie dziwię - co w Ciebie człowieku wstąpiło, że tak pomyślałeś.

Mam wspaniałą żonę, kochaną córkę, na której narodziny czekaliśmy jak na szpilkach (trudna ciąża). Fakt, stresów jest niemało, ale człowiek radził sobie z nimi. I teraz jeszcze szarpać się sam ze sobą.
Przemo500
Odważny i aktywny forumowicz
Posty: 217
Rejestracja: 15 kwietnia 2018, o 14:00

24 października 2018, o 22:05

Cześć!
Jakoże powoli rozkręcam się na forum, rozpiszę się nieco więcej o sobie.

Rozpoczynając od mojego dzieciństwa, nie było aż tak źle, ale zawsze w moim życiu przewijał się motyw nadopiekuńczej matki i nieobecnego ojca. Często matula miała jakieś "ale" np co do moich znajomych, czy tego że nie trzeba mi dziewczyny. Przez to rosłem raczej na niewinnego chłopczyka, który gdzieś od 6 klasy podstawówki ostro wziął się za naukę, ale dalej jak chodzi o życie był ciamajdą. Nie radziłem sobie z przemocą stosowaną wobec mnie, zarówno psychiczną jak i fizyczną. Najgorzej było gimnazjum, chociaż w technikum do 3 klasy gdzieś i tak było bardzo podobnie, bo przez moje wysokie oceny często spotykałem się z zaczepkami w szkole i brakiem akceptacji. Znajomych swoich miałem oczywiście, ale większość weekendów spędzałem przed nauką. Do tego cały czas towarzyszyła mi napięta sytuacja w domu, kłótnie rodziców, jedne mniej drugie bardziej hardkorowe. Kiedyś, w czasach wczesnego dzieciństwa pamiętam jak ojciec wylał resztę herbaty na twarz matce. W takich wspomnieniach najbardziej boli to, że zostają w głowie piętno już na zawsze, można na jakiś czas o tym zapomnieć, ale kiedyś to i tak wróci. Ciągła presja o oceny, stres w domu i wychowywanie w bańce nie wróżyło nic dobrego. Potem zaczęło się technikum, nowy świat, wielkie nadzieje, bo w końcu dobra szkoła i duże miasto, bo tak to cały czas żyłem na wsi. Nowe towarzystwo dużo mi dało, wiadomo, na początku stres jak to będzie itd, ale jakoś to poszło. Zabolało tylko, że nie zdążyłem zgłosić się o stypendium, na którym cholernie mi zależało i go nie dostałem. Pod koniec 1 klasy zostałem do tego sfriendzonowany, próbowałem jeszcze z dwoma innymi dziewczynami, ale też nie siało i depresja gotowa. 2 i 3 technikum przeżyłem w głębokim dole, no i kolejna dobra historia. Myślałem, że już wszystko będzie ok, po tym co widziałem, a tu jeb, operacja na kamień nerkowy, więc musiałem zastopować z siłownią no i oceny też siadły. Przez te historie ledwo co przeszedłem przez dwie klasy, bo dochodziły do tego oczywiście ciągłe problemy w domu i brak akceptacji wśród znajomych. 4 technikum też była ciekawa, bo zaczęła się też moja przygoda z piłką nożną, w zasadzie budowaliśmy lokalny klub piłkarski od zera. Fajna odskocznia, ale ciągle był w niej obecny mój ojciec, któremu wiecznie coś nie pasowało. Nasza relacja to była w zasadzie oparta na wyzwiskach i braku zrozumienia. Znowu myślę, no to teraz będzie ok, ale jakże się myliłem. Przed studniówką wybraliśmy się kupić mi garnitur, no i zdarzyło się coś, po czym już nie wytrzymałem. Po przyjeździe do domu mama nie mogła znaleźć kluczy do domu i wywiązała się kłótnia w wyniku której ojciec zaczął ją dusić. Pierwszy raz dostał wtedy ode mnie z pięści (wcześniej też były różne sytuacje, gdzie wyzywał matkę, ale kończyły się tylko na słownych groźbach, choć i wtedy było bardzo blisko). Jak on mi oddał, to nie było już tak wesoło, bo ja, chłopczyk koło 70kg 1,72m wzrostu, a on kwadrat 1,7x1,7m, ponad 100 kilo wagi. Po tym stwierdziłem, że to koniec, wyprowadzam się z domu. Pojechałem jeszcze na korki z matematyki, ale spakowałem trochę ciuchów, 100 w kieszeni i niech się dzieje co chce. Rodzice podjechali pode mnie wtedy pod koniec korepetycji, ale im uciekłem. Odebrał mnie brat i tak spędziłem ferie u dziadków, potem przeniosłem się do internatu na pół roku. Maturę w miarę ogarnąłem, po niej wyjechałem do Niemiec do pracy, to i też trochę się odkułem, bo zarobiłem niecałe 13k. Po powrocie do Polski zacząłem na stałe żyć w Krakowie w akademiku, przyjeżdżałem tylko na święta do dziadków, albo odebrać u nich jedzenie od mamy. Straciłem przez to kontakty z znajomymi i musiałem też szybko nauczyć się dorosłego życia, ale akurat to mi się udało. 1 rok studiów to była w zasadzie dla mnie przygoda życia, nowe towarzystwo, wreszcie ludzie byli w porządku no i też sam wyciągnąłem wiele wniosków z wcześniejszych lat. 2 rok też był na początku bardzo fajny, ale zaczęła się też moja przygoda z kobietą, bo wreszcie sobie przemyślałem, że fajnie byłoby kogoś mieć. Niestety wtedy kiedy ona mnie chciała, ja nie mogłem tego poczuć do końca, a jak to poczułem to dla niej było za późno i z naszej relacji na jakiś czas zrobiło się gówno. W zasadzie tak przejąłem się wejściem w związek, jakby to dla mnie był wybór żony, więc nawet uknułem sobie termin, że przeżyłem "apogeum spierdolenia umysłowego" przez to wszystko :D. Finalnie była to kobieta, która też mnie sfriendzonowała. Kilka dni potem wjechała MJ i odtąd zaczęła się moja przygoda z DD, którą już opisałem w dziale narkotyki a nerwica lękowa. Najbardziej w mojej historii śmieszy mnie to, że sam sobie tworzyłem jakieś żałosne warunki życia, tak jakby wszystko musiało być po mojemu, ale cóż taki już los perfekcjonisty. Niby jestem na 3 roku studiów, ale coraz mniej mi na wszystkim zależy, bo te ciągłe uczucie pustki w sobie, obcości całego ciała + do tego co noc szalone sny "trochę" utrudniają funkcjonowanie. Część znajomych wie o mojej dolegliwości, ale nie wszyscy i stąd ja już się czasem wkurwiam, że ludzie narzekają o moje spóźnianie się na zajęcia itd. Boli też to, że nawet gdyby teraz coś się udało chociażby z kobietą (chociaż i tak większość zajęta) to i tak co to zmieni w mojej sytuacji, no i dochodzi kwestia przedstawienia swojej sytuacji zdrowotnej. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to jeszcze trwało nie wiadomo ile, bo tak to za niedługo chyba pierdolnę z tego wszystkiego :D
Awatar użytkownika
sennajawie
Hardcorowy "Ryzykant" Forum
Posty: 324
Rejestracja: 4 września 2018, o 02:54

11 listopada 2018, o 15:01

Hej. Z racji tego że jestem od niedawna na forum i zaczęłam się udzielać pomyślałam że wypadałoby w skrócie chodź podzielić się z wami historią mej cudnej nerwicy.

Więc nerwica ma zaczęła się teoretycznie od zażycia środkow odurzających, po których stan "zjazdu" zaczął utrzymywać się na stałe. Ale dużo wcześniej przed tym miałam epizody ataków paniki po marihuanie - jak i całkowitej depersonalizacji. Jeden z mocniejszych ataków był taki ze po zapaleniu straciłam wzrok na 20 minut. Byłam tylko ja i czarna odchłań. Jednak epizody te były na długo wcześniej przed wybuchem. Tak więc dziwny stan lękowy, zjazdu utrzymywał się trwale. Pierwszy najsilniejszy bodziec jaki rozpoczął moja nerwice był silnym uściskiem skroni bo obu stronach. Tak zwana obręcz. Przez ten objaw właśnie zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem narkotyki nie uszkodziły mi mózgu. No i taka też myśl zakorzeniła się we mnie. Później dostałam pierwszego ataku paniki. Na wyjeździe w górach. Co prawda byłam wtedy na kacu, na dość dużej wysokości i ze znajomi którzy nie potrafili mi pomóc. Atak trwał parę godzin i był najintensywniejszym jakiego dostałam. Góry przygniataly mnie, dusiły, zbliżały się, przestrzeń uciskała, wyczerpanie organizmu i reakcja obronna nie pozwalały na jakikolwiek ruch. Nie myślałam że zwariuje. Byłam pewna że zwariowałam. Że to koniec. Że umrę tutaj i zostanę na zawsze. Jakoś tam zeszłam z tej góry chodź nie za bardzo to pamiętam. Później ataki paniki towarzyszyły mi przez okres roku. Autobusie tramwaju, po za domem, na wyjeździe, ale i również w domu we własnym łóżku. W końcu łóżko stało się dla mnie przekleństwem przez utrzymująca się długi okres całkowita bezsenność. Pewnego dnia atak paniki był tak silny że kazałam zawieść się na sor. Atak paniki spowodował uwaga - ketonal, który silnie na mnie zadziałał i wkręta że przedawkowalam. 😂 Na sorze ekg serca, wszystko ok, przemiły lekarz powiedział mi, że muszę się uspokoić, że nic mi fizycznie nie jest i wszystko będzie dobrze. Podszedł do mnie z wielkim zrozumieniem. Objawy zniknęły jak ręką odjal. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie że to nie rak, mózgu, a być może jakaś "choroba psychiczna". W końcu po roku poszłam do psychiatry. Usłyszałam to - nerwica lękowa.. I wyszłam z gabinetu najszczesliwsza na świecie. W końcu wiem co mi jest. Niestety to był dopiero początek moich problemów.. Tabletki, odstawia nie, wracanie, kryzysy itesre. W skrócie brałam 4 rodzaje antydepów, odstawiałam miliony razy i wracałam Miliony razy. W końcu się zdecydowałam - idę na psychoterapię! I to był bardzo dobry krok w mojej nerwicy. Generalnie nerwica lękowa później zniknęła, przerodzila się z kolei w fobie społeczną, a później w depresję i nerwice natrectw. Po paromiesiecznej psychoterapii stwierdziłam że to już nie ma sensu bo bardzo.duzo.sie dowiedziałam i czuję się ok. I wszystko było względnie ok. Do czasu aż nie poznałam faceta który stał się moim natretem. Aż w końcu mnie rzucił - katastroficzny nawrót w postaci depresji, miesiąc przeleżany i przepłakany, planowanie samobójstwa. Świat się zawalił. W końcu mamusia zaciągnęła mnie siła do psychiatry i spowrotem leki. (dodam że wtedy nie brałam już ok. Roku) wracanie do siebie zajęło mi w sumie dwa lata. W końcu stabilizacja odstawienie leków, bardzo dobre samopoczucie i nadzieja ze to juz koniec. A ku*wa w życiu. Jeb. Pojawił się kolejny - historia zatoczyla koło. Natret, rzucenie, depresja, myśli samobójcze, tabsy. 2 psychoterapia. I po tych wszystkich przeżyciach nauczyłam sie tyle rzeczy, że na ten moment nie jestem w stanie wam ich opisać. Cały czas nad sobą pracowałam. Nigdy się nie poddalam. Pierwszy rok nerwicy gdy miałam "raka mózgu" chodziłam 3 razy w tygodniu na siłownię, byłam zawzieta. Później wszelkiego rodzaju zioła, zdrowa dieta, suplementacja, a przede wszystkim rozwój osobisty. Zaczęłam interesować się psychologia i przeczytałam jakieś 50 książek na ten temat. To spowodowało - że wyszłam z nerwicy. Obecnie zaczynam 3 psychoterapię pod kontem zrozumienia siebie, swojej osobowości, i chęci poszerzenia wiedzy tej którą zdobyłam do tej pory. I przede wszystkim życiem pełnia życia - wykorzystanie tego co było mi dane doświadczyć do zmiany siebie i podejścia do świata. Do zmiany całego swojego przyszłego długiego, szczęśliwego życia.

Mam 22 lata, studiuję psychologię która jest moją największą pasją, potrafię cieszyć się życiem, dziękuję nerwico że byłaś. To wszystko dzięki Tobie.

I nie, nie jest to post odburzeniowy 😂 bo.jeszcze długa droga przede mna. Nerwica to styl życia.. To nieustanne rozwijanie się i chłonięcie wiedzy. Nerwica to szansa. Życzę wszystkim powodzenia i dziękuję adminom za to forum. :)
Chciałam pamiętać jak rozpaczliwa jest ciemność, by pełniej móc cieszyć się nowym światłem.

Nie walcz z nerwicą, przytul ją mocnym uściskiem :si

"Byłam zmęczona ciągłą introspekcją. Pragnęłam prostoty, a wpakowałam się w nowe komplikacje. Powoli, w bólach zrywałam z siebie kolejne warstwy odczuć i przeinaczeń. Bałam się, że gdy dojdę do końca nic już tam nie będzie. Tylko czarna dziura."
betii
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 995
Rejestracja: 1 sierpnia 2014, o 13:45

11 listopada 2018, o 17:00

sennajawie pisze:
11 listopada 2018, o 15:01
Hej. Z racji tego że jestem od niedawna na forum i zaczęłam się udzielać pomyślałam że wypadałoby w skrócie chodź podzielić się z wami historią mej cudnej nerwicy.

Więc nerwica ma zaczęła się teoretycznie od zażycia środkow odurzających, po których stan "zjazdu" zaczął utrzymywać się na stałe. Ale dużo wcześniej przed tym miałam epizody ataków paniki po marihuanie - jak i całkowitej depersonalizacji. Jeden z mocniejszych ataków był taki ze po zapaleniu straciłam wzrok na 20 minut. Byłam tylko ja i czarna odchłań. Jednak epizody te były na długo wcześniej przed wybuchem. Tak więc dziwny stan lękowy, zjazdu utrzymywał się trwale. Pierwszy najsilniejszy bodziec jaki rozpoczął moja nerwice był silnym uściskiem skroni bo obu stronach. Tak zwana obręcz. Przez ten objaw właśnie zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem narkotyki nie uszkodziły mi mózgu. No i taka też myśl zakorzeniła się we mnie. Później dostałam pierwszego ataku paniki. Na wyjeździe w górach. Co prawda byłam wtedy na kacu, na dość dużej wysokości i ze znajomi którzy nie potrafili mi pomóc. Atak trwał parę godzin i był najintensywniejszym jakiego dostałam. Góry przygniataly mnie, dusiły, zbliżały się, przestrzeń uciskała, wyczerpanie organizmu i reakcja obronna nie pozwalały na jakikolwiek ruch. Nie myślałam że zwariuje. Byłam pewna że zwariowałam. Że to koniec. Że umrę tutaj i zostanę na zawsze. Jakoś tam zeszłam z tej góry chodź nie za bardzo to pamiętam. Później ataki paniki towarzyszyły mi przez okres roku. Autobusie tramwaju, po za domem, na wyjeździe, ale i również w domu we własnym łóżku. W końcu łóżko stało się dla mnie przekleństwem przez utrzymująca się długi okres całkowita bezsenność. Pewnego dnia atak paniki był tak silny że kazałam zawieść się na sor. Atak paniki spowodował uwaga - ketonal, który silnie na mnie zadziałał i wkręta że przedawkowalam. 😂 Na sorze ekg serca, wszystko ok, przemiły lekarz powiedział mi, że muszę się uspokoić, że nic mi fizycznie nie jest i wszystko będzie dobrze. Podszedł do mnie z wielkim zrozumieniem. Objawy zniknęły jak ręką odjal. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie że to nie rak, mózgu, a być może jakaś "choroba psychiczna". W końcu po roku poszłam do psychiatry. Usłyszałam to - nerwica lękowa.. I wyszłam z gabinetu najszczesliwsza na świecie. W końcu wiem co mi jest. Niestety to był dopiero początek moich problemów.. Tabletki, odstawia nie, wracanie, kryzysy itesre. W skrócie brałam 4 rodzaje antydepów, odstawiałam miliony razy i wracałam Miliony razy. W końcu się zdecydowałam - idę na psychoterapię! I to był bardzo dobry krok w mojej nerwicy. Generalnie nerwica lękowa później zniknęła, przerodzila się z kolei w fobie społeczną, a później w depresję i nerwice natrectw. Po paromiesiecznej psychoterapii stwierdziłam że to już nie ma sensu bo bardzo.duzo.sie dowiedziałam i czuję się ok. I wszystko było względnie ok. Do czasu aż nie poznałam faceta który stał się moim natretem. Aż w końcu mnie rzucił - katastroficzny nawrót w postaci depresji, miesiąc przeleżany i przepłakany, planowanie samobójstwa. Świat się zawalił. W końcu mamusia zaciągnęła mnie siła do psychiatry i spowrotem leki. (dodam że wtedy nie brałam już ok. Roku) wracanie do siebie zajęło mi w sumie dwa lata. W końcu stabilizacja odstawienie leków, bardzo dobre samopoczucie i nadzieja ze to juz koniec. A ku*wa w życiu. Jeb. Pojawił się kolejny - historia zatoczyla koło. Natret, rzucenie, depresja, myśli samobójcze, tabsy. 2 psychoterapia. I po tych wszystkich przeżyciach nauczyłam sie tyle rzeczy, że na ten moment nie jestem w stanie wam ich opisać. Cały czas nad sobą pracowałam. Nigdy się nie poddalam. Pierwszy rok nerwicy gdy miałam "raka mózgu" chodziłam 3 razy w tygodniu na siłownię, byłam zawzieta. Później wszelkiego rodzaju zioła, zdrowa dieta, suplementacja, a przede wszystkim rozwój osobisty. Zaczęłam interesować się psychologia i przeczytałam jakieś 50 książek na ten temat. To spowodowało - że wyszłam z nerwicy. Obecnie zaczynam 3 psychoterapię pod kontem zrozumienia siebie, swojej osobowości, i chęci poszerzenia wiedzy tej którą zdobyłam do tej pory. I przede wszystkim życiem pełnia życia - wykorzystanie tego co było mi dane doświadczyć do zmiany siebie i podejścia do świata. Do zmiany całego swojego przyszłego długiego, szczęśliwego życia.

Mam 22 lata, studiuję psychologię która jest moją największą pasją, potrafię cieszyć się życiem, dziękuję nerwico że byłaś. To wszystko dzięki Tobie.

I nie, nie jest to post odburzeniowy 😂 bo.jeszcze długa droga przede mna. Nerwica to styl życia.. To nieustanne rozwijanie się i chłonięcie wiedzy. Nerwica to szansa. Życzę wszystkim powodzenia i dziękuję adminom za to forum. :)
Super idź dalej ta droga.Tak myślę żeby z tego guwna wyjść trzeba właśnie przebudować swoje życie i spojrzeć z innej perspektywy.Mysle ze brałaś dobry kierunek.powodzenia
Zmień nawyki myślowe, a odmienisz swój los!
Kiedy już nauczysz się kierować uczucia i myśli na właściwe tory, spokój ducha i fizyczne zdrowie na pewno przyjdą same.
"Pamiętaj, że mamy do czynienia jedynie z myślami, a myśli mogą zostać zmienione. Gdy zmieniamy nasze myślenie, zmieniamy naszą rzeczywistość". Louise L. Hay
Uluru
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 24
Rejestracja: 17 maja 2018, o 14:44

22 listopada 2018, o 08:58

Uluru pisze:
22 września 2018, o 11:05
Hejka! Długo zwlekałam czy napisać o mojej nerwicy. Chyba dlatego, ze mało wierzę, że ktoś mi pomoże. Zaczęło się 3 lata temu - nagle: panika, spłycony oddech, "ciasna klatka", poczucie bezsensu wszystkiego. Szybko mi przyszło do głowy, że to z nerwów. Szybka wizyta u psychiatry- Nerwica lękowa.Podane leki, które odstawiam po tygodniu, bo jest coraz gorzej. Ogólnie nie wiem co się ze mną dzieje. Jeszcze ginekolog dołożony, bo akurat czas menopauzy. I huśtawka tak z pół roku: zmiany leków, zmiany plastrów. A ja dalej w czarnej d... Wreszcie decyzja o psychoterapii. Nietrafiona. Pani odwoływała się do dzieciństwa, grzebałyśmy tam na rożne sposoby. A ja dalej w czarnej d... Jakimś trafem odnalazłam Odburzanie. No i się wreszcie rozjaśniło o co z ta nerwicą chodzi. Leki kolejny raz zmienione plus odsłuchiwanie Divivica i jest efekt! Ale żeby nie było za różowo, co jakiś czas dół. Już teraz wiem, że chodzi głównie o moje zamartwianie się na wyrost, o tworzenie czarnych scenariuszy. Mam silną potrzebę kontrolowania rzeczywistości. Gdy coś do mojego wyobrażenia nie przystaje - nerwica atakuje. Ostatnio coraz mocniej. Problem domowy powoduje niemałe zamieszanie, o ile nie główne. Iskrzy od lat na linii syn-ojciec. Syn dorosły. Ja pośrodku oczywiście, żeby wszystkim było dobrze. I obrywam. Zawsze ja. Momentami wydaje mi się, że oszaleję z niemocy i nerwów. Co robić? Jak sobie dać z tym radę? Jestem już bardzo zmęczona...
No i pora na ciąg dalszy.... Zaczynam widzieć swoje błędy, które mają wpływ na moje nerwicowe reakcje. Po pierwsze zbyt silna więź do dorosłego syna - jakby "przeżywanie " życia za niego, zamartwianie się jego problemami. Po drugie, co za tym idzie, traktowanie męża jak wroga, izolowanie go od syna (bo pokazuje błędy, bo nie godzi się na pewne sytuacje i moje przewrażliwione reakcje). Sytuacja w domu napięta do granic możliwości: ciągłe kłótnie, ciche dni, potem moje postanowienie zmiany i.... nic. Od nowa robię to samo. Objawy nerwicy wracają ze zdwojoną siłą. Zdaję sobie sprawę, że wina leży po mojej stronie. Chcę zmiany. Nie potrafię??? Czy za mało chcę??? Gdzie tkwi mój problem?
adamczakowa
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 36
Rejestracja: 27 lutego 2019, o 12:02

2 marca 2019, o 12:16

Cześć, chciałabym się podzielić z Wami moją historią nerwicy.
Zaczęło się prawie trzy lata temu ( a przynajmniej tak mi się wydawało, bo zaczęło się już dużo dużo wcześniej). Poznałam chłopaka. Zawsze się na niego źle patrzyłam, że nie jest ułożony tak jak bym chciała, że to kolejny łajdak, który zrobi mi krzywdę i będę płakać. Ale jakoś tak samoistnie moje serce przy nim biło dużo szybciej mimo, że się przed tym bardzo, ale to bardzo broniłam. Wkońcu jakoś tak się złożyło, że zaryzykowałam i zostaliśmy parą. Niestety pierwsze uderzenia stresu ogromnego lęku poczułam w Wigilię. Kiedy to ja z ułożonego domu szłam do komunii i do kościoła a on dzwonił, że siedzi w domu. Nagle bum. Nie moge być z kimś takim, mamy przecież inne wartości w życiu. No i cała lawina się zaczęła. Szukałam pomocy u wszystkich, na siłę chciałam go nawrócić. Wiele razy z nim rozmawiałam, histeryzowałam przy nim. Ogólnie całą ja była w stanie zrobić wszystko byleby ON zaczął chodzić do kościoła myśląc, że to jedyna przyczyna moich dziwnych dolegliwości. Zaczęłam bardzo źle o nim myśleć, wyżywać się na nim, mścić. Nie wiem czemu z nim byłam. Płakałam nieustannie. Zaczynałam mieć takie jazdy lękowe, których nawet nie da się opisać. Zdarzyło mi się, że nie spałam CAŁĄ noc. Wcześniej miewałam bezsenności, ale zawsze koło 4 czy 5 udawało się zasnąć. A wtedy calutką noc nie zmrużyłam oka. Nie wiem do dziś, jak to się stało, że mnie nie wyrzucili ze studiów. Schudłam chyba z 5 kg, nie dało się nic jeść. I to ciągłe uczucie lęku.. Takie walenie serca, tysiąc myśli na minutę. Na temat natręctw myśli i stanów lękowych mogłabym napisać książkę. Tutaj jednak chciałabym się skupić na mojej historii.

Pół roku trwał moja męka ze stanami odjazdów totalnych, gdzie ludzie pytali co mi jest. Wkońcu jakoś się zebrałam w sobie i skończyłam ten związek. Byłam przekonana, że tak się męcze tylko przez niego i nie mogę całe życie robić sobie krzywdy. No i cios, jakoś dokonałam tej decyzji choć oboje tak cierpieliśmy a on nie rozumiał dlaczego. Sama nie potrafiłam mu wytłumaczyć. Mówiłam, że to głównie przez kościół, że w przyszłości nie da się żyć jeśli jedna osoba ciągnie , a druga nie traktuje tego na tyle poważnie. Z resztą mialam taki obraz u najbliższego wujka, który miał depresję bardzo silną, powodem było jego nieudane życie małżeńskie. Więc strasznie cierpiałam po zerwaniu. Ogólnie napady walenia serca nie do zniesienia przeszły, miałam wrażenie , że jestem spokojniejsza, że mi to na dobre wyszło. Do czasu. Po trzech tygodniach od zakończenia związku miałam jeszcze większy odjazd niż do tej pory. Ogólnie myślałam, że zamkną mnie w psychiatryku. Pomyślałam sobie, że kurcze przecież chodziło o niego, juz powinno być dobrze, co jest ze mną. Przeraziło mnie to na tyle, że zdecydowałam się na wizytę u psychologa. Co dla mnie było czymś jak skok na bungee. W życiu nie brałam tego pod uwagę, że to coś z moją głową. Nie rozumiałam swoich objawów oraz siebie.

Pani psycholog wysłuchałą mnie, powiedziała, że musimy się pospotykać, że słabo wyglądam. Poleciłą mi jakieś leki bez recepty, że niby to coś miało mi dać. Niestety, Czułam, że się pogrążam, zaczełam tak tęsknić. Niewyobrażalnie. Miałam wrażenie, że nigdy go nie spotkam, za dużo o nim myślałam nadal. Wkońcu wyszła sytuacja, że napisał do mnie. Że płacze. Jakby to wiedział. Spotkałam się z nim, nigdy bardziej szczerze nie rozmawialiśmy. Niestety mój stan się nie poprawiał. Chodziłam do psychologa i do psychiatry lądując na psychotropach. Bardzo dużo tego czasu ćwiczyłam psychikę. Lekarz wytłumaczył mi, że to nerwica lękowa. Wszystko widzę przez jej pryzmat. W zasadzie pomogło. Naprawdę czas 3 miesięcy to była bajka. Wszystko ustało. Czułam się chyba najlepiej w życiu. Będąc u psychologa zaczęłam płakać, że gdybym go straciła to nie darowałąbym sobie tego. Wiedział o wszystkim, nie bał się być z chorą dziewczyną.

Bajka niestety minęła. Po trzech miesiącach nerwica dała o sobie znowu znać. Wtedy od nowa to samo. Coś jest nie tak, coś jednak musi z nami nie grać. No i dobra. Jakoś te dobre chwile nie pozwoliły mi znowu przegrywać.

Do dziś jestem na lekarstwach (już dwa lata ponad). Czasem mi naprawdę pomagają, czasem nie czuję, żebym je brała. Mam cudowne chwile na przemian z jazdami. Staram się pogodzić z tym, że moje życie już może tak wyglądać, ale jednocześnie chciałabym podjąc walkę. Pomóżcie dodać otuchy :)
nomeolvides
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 8
Rejestracja: 4 marca 2019, o 16:49

5 marca 2019, o 18:28

Piszę bo już nie mam siły. To"coś" mnie wykończy. I psychicznie i fizycznie. Zacznę od początku, od mojego dzieciństwa i od tego od czego tak naprawdę się zaczęło.
Zawsze w moim mniemaniu byłam "dziwnym" dzieckiem. W wieku szkolnym 5-10 lat miałam dziwne jazdy, jak np. jak pójdę tą drogą to stanie się coś złego. Jak nie przeżegnałam się przed snem 5 razy to też miałam takie myśli. Potem jako dziecko - sama do siebie powiedziałam. Halo - to twój wymysł, uspokój się, nie rób tak, nic złego się nie stanie. Dziecko to zrozumiało i przestało tak robić. Dzisiaj mam 27 lat i już tak łatwo nie jest samej sobie wytłumaczyć, że nic złego się nie stanie. Dzieciństwo miałam szczęśliwe, o ile szczęśliwe może być z dwoma starszymi braćmi (to oczywiście żart). Szczęsliwe do momentu, kiedy nie zdarzyła się najgorsza tragedia w moim życiu. W klasie drugiej gimnazjum (13 lat o ile dobrze pamiętam) zmarł mój tata. Nagle i tragicznie bo w wypadku samochodowym. Jako dziecko bardzo to przeżyłam, pamiętam to bardziej jak za mgłą co wtedy czułam. Pamiętam, że po śmierci byłam tak naprawdę zostawiona sama sobie, mama wpadła w depresję, nie interesowałą się mną. Zaraz po śmierci przed pogrzebem zjechała się do nas rodzina, nikt nie pytał się jak się czuję, żebym się wypłakała, nikt mi tak naprawdę wtedy nie pomógł. Po prostu każdy bardziej przejmował się moją mamą która histerycznie podchodziła do tego. Ja byłam raczej na uboczu, nie płakałam, nie okazywałąm uczuć, raczej je ukrywałam. Nie zgadzałam się na tą śmierć, Buntowałam się. Byłam obrażona. W dniu pogrzebu rodzina kazała mi zobaczyć otwartą trumnę - nie chciałam, nie podeszłam, nie zobaczyłam. Kazali mi dotknąć już zamkniętej trumny w geście pożegnania - nie zrobiłam tego. Nie chciałam się żegnać, byłam obrażona? Na tatę, że mnie zostawił? Ze moja rodzina nie pozwoliła mi przeżywać tej okropnej dla mnie chwili tak jak ja chce? Nie wiem. Po pogrzebie zaczęło się dziać gorzej. Pamiętam jak dwa - trzy dni zaczęliśmy się przeprowadzać do nowego domu, tego, w którym mieliśmy zamieszkać wszyscy. Buntowałam się, nie chciało mi się pakować, pyskowałam, byłam niemiła. Moja mama (ewidentnie też nie radząca sobie i nie mam do niej żalu) i ciotka wyśmiewały się ze mnie. Pamiętam to do dzisiaj. Potem zaczęliśmy żyć, raczej a jednak osobno. Moja mam sobie, ja sobie - nie mam żalu, wiem że nie była wtedy w stanie się mną zająć, a ja o dziwi zaskakująco dobrze sobie radziłam. Po prostu z dnia na dzień. Po roku - dwóch, mama wyszła z depresji, zaczęło się jakoś układać. Ja poszłam do liceum. Szalałam, niczego się nie bałam, imprezowałam, nie przejmowałam się niczym, a na pewno nie swoim zdrowiem. Co najwyżej czemu chłopak nie odpisuje na smsa - to była największa tragedia mojego życia.
Przyszły studia i tutaj zaczęły się nerwy, problemy ze zdaniem na następny rok - co powie mama. Wyleciałam, udawałam że chodzę dalej, tylko mam mało zajęć. Przeszło, chociaż cały czas się bałam, że prawda wyjdzie na jaw. Potem zaczęłam żyć ponad stan - kredyty, chwilówki, nie miałam z czego spłacać,bałam się, że mama to odkryje i będzie dramat. Wyszło, dużo płaczu, nerwów. Już z tego wyszłam.
Następnie zaczęłam pracę, jedną -call center, dużo nerwów. Rzuciłam po 3 miesiącach, ale znalazłam za miesiąc dużo lepszą, pieniądze 2 x tyle, prestiżowy zawód w korporacji. Zwolnili mnie bo robiłam za dużo błedów. Z dnia na dzień. Nie powiedziałam mamie, bałam się, wstydziłam swojej porażki. Udawałam, że chodzę do pracy, ale nie chodziłam. Chodziłam do centrów handlowych, do parku itp.
W międzyczasie byłam w związku z moim chłopakiem, bardzo go kocham, wtedy nie mieliśmy problemów. W końcu znalazłam nową pracę , dosyć stresującą ale satysfkacjonującą. W międzyczasie zaczęły się moje lęki. Balam się jak moja mama nie odbiera telefonów, drżałam z przerażenia. Tak samo jak mój chłopak nie odbierał miałam myśli, że mnie zostawił. Czasami nie odbierali, nei słyszeli, nie mieli czasu, normalna rzecz. Ja już w głowie najczarniejsze scenariusze.
I wtedy był apogeum. Zaczęło się od bólu, nerwobólu na karku. Wygooglowałam co to może być - diagnoza - RAK, TĘTNIAK. Umieram, to napewno to. Mój dziadek miał tętniaka, na pewno to to. Atak paniki, kilka dni. W końcu przestało boleć. Uff, rak mnie nie zabił. Ale czujność pozostała. Ataki paniki gdy moja mama nie odbiera (a robiła i robi to często, wycisza telefon, jak chce mieć spokój), przerodziła się w wymyślaniu jej chorób, oczywiście tych najgorszych. Trwa to juz od grudnia. Pokasłuje - rak płuc - to na pewno to, pali papierosy (co z tego że ma przewlekłe zapalenie zatok i oprócz pokasływania ma też cieknący katar i bół zatok - to jest rak). Zobaczyłam plamkę na policzku - jakiś pieprzyk się jej zrobił wieku starczego, Moja diagnoza - czerniak. Ale! Na pewno z przerzutami do kości - bolała ją stopa. Ok, wytłumaczyłam sobie, że to nie to. Ze katar to zapalenie zatok a czerniak to jest pieorzyk. Kilka dni spokoju.
Kolejny etap - to ja mam raka! Gorsze samopoczucie, ból mięśni, stany podgorączkowe, delikatne nocne poty (za ciepła piżama), kłujące bóle. Wszak to nie nerwy- to BIAŁACZKA! ALbo nie, to rak trzustki, bo trzustka mnie kłuje (nawet nie wem gdzie jest trzustka, więc googluje i się zgadza). No paranoja jakaś. Trwa to drugi miesiąc ale ja już jestem wykończona. Sprawdzam mamie chusteczki higinieczne cyz nie ma tam krwi. Dzisiaj sprawdziłam i to co zobaczyłam zwaliło mnie z nóg. Brązowa wydzielina - zsechnięta krew. Prawie upadłam ale się zapytałam mamy co to jest. Ona nie wiedziąła o co chodzi (pomyślałam, że nie chce zebym sie dowiedziała o tym raku, na pewno!). Pokazałam jej to co odnalazłam. Ona na to, że czyściła patelnie i zaczęla się ze mnie smiać. Ja z siebie też, ale zaraz znowu spojrzałam na jej czerniaka i zaczelam wymyslac w glowie przerzuty.... U siebie w tym momencie widzę raka trzuski, bo mnie kłuje tam gdzie trzustka może być... Tak naprawdę wszędzie mnie kłuje, ale tam wiem że jest trzustka. Dzisiaj cały dzień w pracy googlowałam objawy raka płuc (po raz milionowy) i czytałam forum bliskich chorych na raka płuc, abym była przygotowana na najgorsze. Wiem, ze to chore, ale nie wiem co mam z tym zrobić? Leki? Psychoterapia?
Nie umiem cieszyć się z życia, Nie rozumiem ludzi, którzy się nie martiwą, wszak trzeba się martwić, możemy mieć tyle okropnych chorób.
Piszę to, żeby spojrzeć na to z dystansu. Piszę, żeby prosić o pomoc. Co robić? Psycholog? Czy moje zaburzenia mogą mieć początki w dzieciństwie? Jak sobie wytłumaczyć, tak jak wtedy, gdy miałam 5 lat, że nic złego się nie stanie? Proszę Was o pomoc w zrozumieniu siebie, o drogowskaz co mam zrobić dalej, jak przerwać ten ciąg nerwów, złych myśli?
adamczakowa
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 36
Rejestracja: 27 lutego 2019, o 12:02

11 marca 2019, o 22:09

nomeolvides pisze:
5 marca 2019, o 18:28
Piszę bo już nie mam siły. To"coś" mnie wykończy. I psychicznie i fizycznie. Zacznę od początku, od mojego dzieciństwa i od tego od czego tak naprawdę się zaczęło.
Zawsze w moim mniemaniu byłam "dziwnym" dzieckiem. W wieku szkolnym 5-10 lat miałam dziwne jazdy, jak np. jak pójdę tą drogą to stanie się coś złego. Jak nie przeżegnałam się przed snem 5 razy to też miałam takie myśli. Potem jako dziecko - sama do siebie powiedziałam. Halo - to twój wymysł, uspokój się, nie rób tak, nic złego się nie stanie. Dziecko to zrozumiało i przestało tak robić. Dzisiaj mam 27 lat i już tak łatwo nie jest samej sobie wytłumaczyć, że nic złego się nie stanie. Dzieciństwo miałam szczęśliwe, o ile szczęśliwe może być z dwoma starszymi braćmi (to oczywiście żart). Szczęsliwe do momentu, kiedy nie zdarzyła się najgorsza tragedia w moim życiu. W klasie drugiej gimnazjum (13 lat o ile dobrze pamiętam) zmarł mój tata. Nagle i tragicznie bo w wypadku samochodowym. Jako dziecko bardzo to przeżyłam, pamiętam to bardziej jak za mgłą co wtedy czułam. Pamiętam, że po śmierci byłam tak naprawdę zostawiona sama sobie, mama wpadła w depresję, nie interesowałą się mną. Zaraz po śmierci przed pogrzebem zjechała się do nas rodzina, nikt nie pytał się jak się czuję, żebym się wypłakała, nikt mi tak naprawdę wtedy nie pomógł. Po prostu każdy bardziej przejmował się moją mamą która histerycznie podchodziła do tego. Ja byłam raczej na uboczu, nie płakałam, nie okazywałąm uczuć, raczej je ukrywałam. Nie zgadzałam się na tą śmierć, Buntowałam się. Byłam obrażona. W dniu pogrzebu rodzina kazała mi zobaczyć otwartą trumnę - nie chciałam, nie podeszłam, nie zobaczyłam. Kazali mi dotknąć już zamkniętej trumny w geście pożegnania - nie zrobiłam tego. Nie chciałam się żegnać, byłam obrażona? Na tatę, że mnie zostawił? Ze moja rodzina nie pozwoliła mi przeżywać tej okropnej dla mnie chwili tak jak ja chce? Nie wiem. Po pogrzebie zaczęło się dziać gorzej. Pamiętam jak dwa - trzy dni zaczęliśmy się przeprowadzać do nowego domu, tego, w którym mieliśmy zamieszkać wszyscy. Buntowałam się, nie chciało mi się pakować, pyskowałam, byłam niemiła. Moja mama (ewidentnie też nie radząca sobie i nie mam do niej żalu) i ciotka wyśmiewały się ze mnie. Pamiętam to do dzisiaj. Potem zaczęliśmy żyć, raczej a jednak osobno. Moja mam sobie, ja sobie - nie mam żalu, wiem że nie była wtedy w stanie się mną zająć, a ja o dziwi zaskakująco dobrze sobie radziłam. Po prostu z dnia na dzień. Po roku - dwóch, mama wyszła z depresji, zaczęło się jakoś układać. Ja poszłam do liceum. Szalałam, niczego się nie bałam, imprezowałam, nie przejmowałam się niczym, a na pewno nie swoim zdrowiem. Co najwyżej czemu chłopak nie odpisuje na smsa - to była największa tragedia mojego życia.
Przyszły studia i tutaj zaczęły się nerwy, problemy ze zdaniem na następny rok - co powie mama. Wyleciałam, udawałam że chodzę dalej, tylko mam mało zajęć. Przeszło, chociaż cały czas się bałam, że prawda wyjdzie na jaw. Potem zaczęłam żyć ponad stan - kredyty, chwilówki, nie miałam z czego spłacać,bałam się, że mama to odkryje i będzie dramat. Wyszło, dużo płaczu, nerwów. Już z tego wyszłam.
Następnie zaczęłam pracę, jedną -call center, dużo nerwów. Rzuciłam po 3 miesiącach, ale znalazłam za miesiąc dużo lepszą, pieniądze 2 x tyle, prestiżowy zawód w korporacji. Zwolnili mnie bo robiłam za dużo błedów. Z dnia na dzień. Nie powiedziałam mamie, bałam się, wstydziłam swojej porażki. Udawałam, że chodzę do pracy, ale nie chodziłam. Chodziłam do centrów handlowych, do parku itp.
W międzyczasie byłam w związku z moim chłopakiem, bardzo go kocham, wtedy nie mieliśmy problemów. W końcu znalazłam nową pracę , dosyć stresującą ale satysfkacjonującą. W międzyczasie zaczęły się moje lęki. Balam się jak moja mama nie odbiera telefonów, drżałam z przerażenia. Tak samo jak mój chłopak nie odbierał miałam myśli, że mnie zostawił. Czasami nie odbierali, nei słyszeli, nie mieli czasu, normalna rzecz. Ja już w głowie najczarniejsze scenariusze.
I wtedy był apogeum. Zaczęło się od bólu, nerwobólu na karku. Wygooglowałam co to może być - diagnoza - RAK, TĘTNIAK. Umieram, to napewno to. Mój dziadek miał tętniaka, na pewno to to. Atak paniki, kilka dni. W końcu przestało boleć. Uff, rak mnie nie zabił. Ale czujność pozostała. Ataki paniki gdy moja mama nie odbiera (a robiła i robi to często, wycisza telefon, jak chce mieć spokój), przerodziła się w wymyślaniu jej chorób, oczywiście tych najgorszych. Trwa to juz od grudnia. Pokasłuje - rak płuc - to na pewno to, pali papierosy (co z tego że ma przewlekłe zapalenie zatok i oprócz pokasływania ma też cieknący katar i bół zatok - to jest rak). Zobaczyłam plamkę na policzku - jakiś pieprzyk się jej zrobił wieku starczego, Moja diagnoza - czerniak. Ale! Na pewno z przerzutami do kości - bolała ją stopa. Ok, wytłumaczyłam sobie, że to nie to. Ze katar to zapalenie zatok a czerniak to jest pieorzyk. Kilka dni spokoju.
Kolejny etap - to ja mam raka! Gorsze samopoczucie, ból mięśni, stany podgorączkowe, delikatne nocne poty (za ciepła piżama), kłujące bóle. Wszak to nie nerwy- to BIAŁACZKA! ALbo nie, to rak trzustki, bo trzustka mnie kłuje (nawet nie wem gdzie jest trzustka, więc googluje i się zgadza). No paranoja jakaś. Trwa to drugi miesiąc ale ja już jestem wykończona. Sprawdzam mamie chusteczki higinieczne cyz nie ma tam krwi. Dzisiaj sprawdziłam i to co zobaczyłam zwaliło mnie z nóg. Brązowa wydzielina - zsechnięta krew. Prawie upadłam ale się zapytałam mamy co to jest. Ona nie wiedziąła o co chodzi (pomyślałam, że nie chce zebym sie dowiedziała o tym raku, na pewno!). Pokazałam jej to co odnalazłam. Ona na to, że czyściła patelnie i zaczęla się ze mnie smiać. Ja z siebie też, ale zaraz znowu spojrzałam na jej czerniaka i zaczelam wymyslac w glowie przerzuty.... U siebie w tym momencie widzę raka trzuski, bo mnie kłuje tam gdzie trzustka może być... Tak naprawdę wszędzie mnie kłuje, ale tam wiem że jest trzustka. Dzisiaj cały dzień w pracy googlowałam objawy raka płuc (po raz milionowy) i czytałam forum bliskich chorych na raka płuc, abym była przygotowana na najgorsze. Wiem, ze to chore, ale nie wiem co mam z tym zrobić? Leki? Psychoterapia?
Nie umiem cieszyć się z życia, Nie rozumiem ludzi, którzy się nie martiwą, wszak trzeba się martwić, możemy mieć tyle okropnych chorób.
Piszę to, żeby spojrzeć na to z dystansu. Piszę, żeby prosić o pomoc. Co robić? Psycholog? Czy moje zaburzenia mogą mieć początki w dzieciństwie? Jak sobie wytłumaczyć, tak jak wtedy, gdy miałam 5 lat, że nic złego się nie stanie? Proszę Was o pomoc w zrozumieniu siebie, o drogowskaz co mam zrobić dalej, jak przerwać ten ciąg nerwów, złych myśli?
Myślę, że powinnaś pójść do psychologa. Najlepiej przenazalizujesz z nim całą swoją historie. Jeśli tylko będziesz z nim szczera to naprawde otworzy Ci oczy na to co Ty widzisz zupełnie inaczej i po swojemu a co jest zupełną głupotą. Nie dobieraj sobie do głowy, że "zawsze coś było nie tak". Może było może nie, ważne, że zauważasz pewne rzeczy w swoim życiu, które Ci nie pomagają i które chciałabyś zmienić. Może właśnie przyszedł czas, żeby dojrzeć i uwolnić się od natręctw wszelkiego rodzaju.
Awatar użytkownika
KKK123
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 34
Rejestracja: 29 sierpnia 2018, o 08:18

8 kwietnia 2019, o 20:48

Ogolnie znam przyczynę mojej nerwicy - w końcu po pol roku zdałam sobie sama sprawę. Jak moja nerwica była bardziej aktywna zaczęłam myslec od razu o moim oddychaniu, czy się nie dusze, czy dobrze oddycham. Zaczęłam tez siebie zadawać pytania, dlaczego mysle o oddychaniu, przecież nigdy nie miałam sytuacji w życiu bym się dusiła. W końcu przypomniałam sobie mała sytuacje jakieś 13-15 lat temu gdy byłam u dentysty. Dentysta źle mi zaporowal zęba ( nie wiedziałam o tym ) aż do czasu gdy jedna strona policzka o strasznie opuchła. Mama mnie wziela ma pogotowie i lekarz powiedział gdyby nie to, ze moja mam mnie wziela, mogłabym się w nocy udusić. Coś co wydarzyło się tyle lat temu, zakorzeniło się w mojej głowie i postanowiło dac o sobie znać po niemalże 15 latach. Wiec, mysle żeby zapisać się do jakieś grupy wsparcia, bądź sama spróbować wywalczyć spokoj w mojej głowie. Mam nerwice od sierpnia 2018, ale cieszę się z tego, ze nie czuje się jak na początku. Powoli do przodu. Nerwica prawie mi minęła, ale jednak dalej jest aktywna momentami i potrafię nad nia zapanować co mnie cieszy :) wiec nigdy nie traćcie nadziei. :)
„Wyobraz sobie antylopę, znajdującą sie w wielkim lesie, na którą polują myśliwi psychopaci z realnymi zamiarami zabicia.
Osoba taka, będąc przez 2 tygodnie w takim lesie, zakładając, że ma tam żywnośc itd. stanie się czujna, jej wzrok będzie czujny, słuch nastawiony na kazdy szmer.
Myśli będą dotyczyły tylko skąd mogą nadejść polujący, gdzie uciec, skąd wziąc wodę, jak przeżyć, co nam zrobią jak nas złapią, będa pojawiały się obrazy, wyobrażenia.

To samo dzieje się w nerwicy.
Osoba ta bedzie w takim samym stanie umysłu jak ta z lasu, będzie nastawiona na wyszukiwanie zagrożeń”
zaburzony86
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 193
Rejestracja: 2 maja 2015, o 22:07

12 kwietnia 2019, o 22:19

To i ja opiszę ;)
Epizod pierwszy. Mam 13 lat. Jestem w kościele na pasterce. Wszyscy już wychodzą. Stoję w tłumie. I nagle to uczucie świata przez szybę. Stoję, idę, mówię, uśmiecham się do ludzi, ale obserwuję to od środka, jakbym to nie był ja tylko ktoś inny. Koszmar. Potem parę miesięcy spokoju. Czerwiec. Upał. Napad odrealnienia w szkole. Jeden, drugi. Wagary do końća roku szkolnego. Wakacje jak z koszmaru, gdzie odrealniałem się nawet jedząc obiad przy stole z rodzicami. Nowy rok szkolny, mocne postanowienie. Wytrzymałem jeden dzień. Znów wagary. Wydało się. Psycholog. Psychiatra. Badania. EKG, EEG, badanie dna oka. Poradnia dla dzieciaków z zaburzeniami. Grupa wsparcia. Z lubianego przez wszystkich dzieciaka z dobrymi ocenami i 100% frekwencji zamieniłem się w dziwadło i wypłosza. Najlepsze że nikt mi wtedy nie powiedział co to jest i co mam robić.
Po paru latach doszedłem do siebie. Żyłem jak chciałem. Podróżowałem. Spacerowałem. No super. Do czasu.
Epizod drugi. Koniec 2014 roku. Mam już prawie 30 lat. Zaspałem do pracy. Zerwałem się, ubrałem i wyszedłem z domu w 3 minuty. I nagle znów to uczucie - umieram. W tył zwrot i do samochodu. Następne miesiące istny koszmar. Codzienne ataki paniki. Po kilka razy. Codzienne odrealnienia. Bardzo krótkie momenty gdy to odpuszczało - wtedy znów czułem że żyję. Zamknąłem się w domu. Całą energię wkładałem w chodzenie do pracy, wiedziałem że jak przestanę to koniec. Przestałem spacerować, chodzić do dużych sklepów, do kina, na basen. Słowem - przestałem robić większość rzeczy, która sprawiała mi przyjemność. Jaką taką równowagę odzyskałem gdzieś po pół roku. To wtedy ataki paniki odpuściły, i więcej czasu nie miałem odrealnień niż miałem.
Dziś minęły 4 lata. Ucziciwe mówiąc ataków paniki nie mam wcale. Odrealnienia - nie wiem, może 3-4 razy w roku. Ale mam już mocno zakorzeniony lęk przed lękiem. Z pewnych rzeczy rezygnuję z obawy, że coś się stanie. Choć wiem, że nic się nie stanie. Czasami dopadają mnie znów objawy typu pseudo zawroty głowy i takie tam. Dają w kość ale staram się nie przejmować. Swój stan określiłbym jako odburzony w 95%, ale nijak nie jestem w stanie tych kolejnych 5% nabić. Choćbym nie wiem jak się starał. Wiem co robić, przeczytałęm wszystko co się da i wiem, że to działa. Ale jakoś nie umiem. Doszedłem do ściany :/
Korbi305
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 15
Rejestracja: 24 marca 2019, o 08:10

13 kwietnia 2019, o 19:11

Utracenie mamy w kontekście emocjonalnym (matka jest alkoholiczką,ale wciąż mam z nią jedno mocne wspomnienie sprzed jej picia,które zawsze sprawiało,że łezka mi się w oku kręciła,zaś teraz to wylewam po prostu rzekę gdy o tym myślę) czyli wszystkiego co normalnie matka powinna zapewnić emocjonalnie i rozwojowo dziecku sprawiło,że czułem się nieciekawie choć nigdy jakoś specjalnie się to za mną nie ciągnęło.Wiecie klimaty typu ojca nie ma,matka alkoholiczka były dla mnie podłożem do ciekawej historii o ciekawym człowieku - czyli mnie,który wyniósł się ponad to wszystko bla bla bla.W każdym razie znałem ból straty. Jakiś czas temu poznałem Kubę,który zaspokoił pewne moje emocjonalne potrzeby,które ze względów oczywistych były nieco zaniedbane,dlatego mocno się z nim związałem. Ale coś zaczęło się psuć.Kuba zachowywał się jak męskie przyrodzenie (na prawdę aż tak ostra cenzura jest na forum? :D) od pewnego momentu i nie wiedziałem o co tak naprawdę zaczęło mu się rozchodzić.A on sam oczywiście nigdy nie powiedział.A skoro on mi nie powie to ja się dowiem sam ot,co! I tak się zaczęła obsesja na punkcie dowiedzenia się „o co mu chodzi?”.Nieustanna analiza jego zachowania.Natrętne myślenie na ten temat.24/7.Nie miałem innego tematu niż „o co chodzi temu człowiekowi,czemu tak się zachowuje”.CAŁE ŻYCIE (na prawdę nie przesadzam) poświęciłem szukaniu zasranego „x” równania „O co kuwa chodzi temu człowiekowi?”.A kiedy wyszedłem z założenia,że tak się zachowuje bo jest po prostu skończonym dupkiem z charakteru – porzuciłem go.No i tu pojawił się problem.Bo nie chciałem w żadnym aspekcie żeby to się tak skończyło.Ale nie widziałem lepszego wyjścia.Oczywiście myślałem,że wszystko wróci po tym do normy,lecz...Tak nie było. Z jednej strony potrzeba skończenia fatalnej relacji która po prostu psychicznie męczyła,z drugiej obsesyjna chęć dowiedzenia się co jest nie tak i być może wybrnięcia z nieciekawej sytuacji w heroiczny sposób sprawiło,że stworzył się baaardzo potężny konflikt wewnętrzny we mnie. Całkowicie zerwałem kontakt tym samym czując,że palę za sobą wszystkie mosty jeżeli chodzi o rozwiązanie „zagadki”. Ale okej podjąłem się tego i na początku czułem się dobrze myśląc „nareszcie się skończyło”.No...Skończyło...Ale nie dla mojej głowy,która utkwiła w nieustającej analizie tamtych zdarzeń i ogólnego przeżywania tego co się działo.Zacząłem zatem walczyć z moją obsesją dotycząca kontroli Kuby i ogólnego rozbijania tej relacji na czynniki pierwsze.Bardzo usilnie kontrolowałem chęć sprawdzania co robi itd.,próbowałem też kontrolować myśli (tak,wiem "XDDDD" w tym temacie) żeby nie biegały w kółko wokół niego.Przez to zacząłem odczuwać coraz większe zmęczenie i ogólnie jakiś brak chęci do czegokolwiek.Co w sumie z perspektywy czasu mnie nie dziwi.No ale nadchodzimy do najlepszego.Pierwsze co pomyślałem – DEPRESJA.Dlaczego tak pomyślałem? Bo myślałem,że Kuba ma depresję,z resztą sam mi pisał,że podobno kiedyś uczęszczał na terapię pod jej kątem,co pod koniec znajomości okazało się być lipą bo podobno był to "fałszywy alarm", (chyba nie muszę tłumaczyć jak bardzo byłem zły gdy koniec końców okazało się,że to fejk a ja też bałem się go opuścić wcześniej,bo myślałem,że ma depresję i sobie coś zrobi jak odejdę,o czym też pisał w sumie - nic sobie nie zrobił btw,dobrze się trzyma, zdaje się że o wiele lepiej niż ja nawet).Zatem wszelkie stronki internetowe na temat depresji itd. miałem w małym palcu i objawy również.A że wiedziałem z czym się to wiąże to co się pojawiło lada chwila? PANIKA. I nagle przestał interesować mnie Kuba ,a cała uwaga skierowała się na mnie i na to co MI jest. Choć myśli wciąż krążyły w tamtych sytuacjach lecz nie po to,żeby dowiedzieć się co zawiodło w relacji tylko dlatego,że to sytuacja którą mój umysł uznał za winną tego wszystkiego – co niekoniecznie jest prawdą kiedy o tym sobie myślę - to teraz cały cyrk został skupiony wokół mnie.W sumie wszystko zostało takie samo jak podczas zadawania się z Kubą,tylko podmiot myśli się zmienił.Doszły potem również różne somaty - pierwszy był ból głowy.Zacząłem też jakby słabiej ogarniać rzeczywistość.Pamiętam jak siedziałem na matmie i nie rozumiałem co gość mówi,mimo że nauka nigdy nie sprawiała mi kłopotów.Zacząłem bardzo intensywnie analizować co się dzieje na tablicy,do takiego stopnia,że rozbolała mnie ta głowa mocniej.Myślałem że przepaliłem mózg.Na prawdę.Myślałem,że od myślenia po prostu przepaliłem jakieś zwoje mózgowe. Od tego czasu przewertowałem pół internetu i już miałem lęki przed zwariowaniem,dostaniem psychozy czy też schizofrenii – ale te już pokonałem.Cóż mam nadzieję,że ktoś dotrwał do tego momentu i objaśni mi sytuację,napisze coś od siebie bo tak naprawdę nie wiem czy mam nerwicę (do której zdecydowanie mam predyspozycje w związku z dość lękowym wychowaniem i tym,że to ja byłem tym który się martwi o wszystko) czy depresję czy wszystko w jednym.Nawet teraz gdy to pisałem na początku byłem przeszczęśliwy,że to odkryłem ale oczywiście znowu myśli typu „no dobra odkryłeś..i co ci to da?” albo „jak ci to pomoże?”.Odpowiadam sobie,że w sumie to nie mi ma pomóc tylko mojemu terapeucie,ale już obawy i wątpliwości w głowie narosły także humor też już nie ten sam.Pozdrawiam.
toczka
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 85
Rejestracja: 9 kwietnia 2019, o 16:09

15 kwietnia 2019, o 20:27

Jako nowy członek forum wypadałoby napisać parę słów odnośnie mojej historii :)
Otóż pierwszy atak paniki miałam około 3 lat temu. Będąc sama w domu wypaliłam marihuanę. W pewnym momencie dostałam mega palpitacji serca, nie wiedziałam co się dzieje, kręciło mi się w głowie. Jedyna myśl jaka przychodziła mi do głowy to- dopalacze! Już miałam wizje, że albo ugotuje mi się mózg albo zaraz padnę i znajdą mnie nieżywą za parę dni. Co chwilę sprawdzałam zegarek czy nie urywa mi się film. Chodziłam po domu, głęboko oddychałam i modliłam się żeby to już przeszło. I tak też się stało. Wtedy przysięgłam sobie, że już nigdy w życiu nie wypalę marihuany. Na tych parę lat był względny spokój. Az do tego roku... Pojechałam z chłopakiem do kina. Nagle dostałam jakiegoś ataku lęku, paniki, przeraźliwego strachu. Jako, że jestem z branży medycznej to od razu widziałam u siebie wszystkie objawy zawału. Musiałam jak najszybciej wyjść z kina. I podobnie jak w przypadku marihuany musiałam chodzić i głęboko oddychać. Pojechaliśmy na izbę przyjęć. Po badaniach okazało się, że wszystko ok. Dostałam kroplówkę z potasu i puścili mnie do domu. Przez kolejne dni bałam się, że sytuacja się powtórzy, byłam trochę słaba ale w końcu wszystkie objawy minęły same.
Za niecały miesiąc przyszedł kolejny atak. Tym razem byłam w domu. Nagle zaczęło mi się kręcić w głowie, serce biło bardzo mocno i pojawił się ten okropny strach :/ Za jakiś czas zaczęło mną trząść dość mocno. Ponownie pojechałam na izbę przyjęć, ponownie wyszło wszystko ok. Dostałam ochrzan, że jak chce sobie zrobić darmowe badania to nie w ten sposób :/ Na drugi dzień poszłam do znajomego kardiologa- według niego takie objawy są przy zaburzeniach elektrolitowych. Znowu dostałam potas i tyle. Ale już od tego incydentu pojawił się lęk wolnopłynący. I to jest najgorsze. Codziennie umierałam na coś innego. Każdego dnia miałam inne dolegliwości- piski w uszach, skakanie powieki, bóle głowy, ten lęk i strach. Patrząc do lustra miałam wrażenie, że widzę nie swoją twarz. Kolory były jakieś zbyt jaskrawe, świat był za szkłem. Nic mnie nie cieszyło, tylko myślałam o sobie i o tym jak bardzo jestem chora. Nawet nie chciało mi się płakać bo nie mogłam. Cały czas sprawdzałam tętno na nadgarstku czy moje serce jeszcze bije. Od kilku dni sprawdzam gardło czy nie robi mi się obrzęk i się nie uduszę :/
W międzyczasie zrobiłam jeszcze szereg innych badań żeby wykluczyć różne choroby. Wszystkie wyszły ok... Ale jak to? Przecież ja cały czas się źle czuje. Na pewno to SM, guz mózgu albo wymyślny nowotwór. Nie wierzyłam, że żaden z tych objawów nie pojawi się w wynikach badań!
Od ponad 10 lat choruje na jelita. Jestem zalogowana na forum grupy wsparcia chorujących na nieswoiste zapalenia jelit. Opisałam im moje przejścia i większość odpowiedzi mówiła o nerwicy. Im więcej się wczytywałam na jej temat tym bardziej się utwierdzałam w przekonaniu, że faktycznie to może być moja przypadłość. Ale żeby emocje mogły aż tak wpływać na objawy cielesne??? To do dzisiaj jest dla mnie niesłychane.
Po zdiagnozowaniu u mnie choroby jelit trafiłam do psychologa żeby po pierwsze oswoić sie z chorobą na całe życie a po drugie żeby zrozumieć, że mój stan fizyczny to odbicie stanu emocjonalnego. Tak więc po kilku latach ponownie poszłam do psychologa. Według niej mój organizm uznał, że dając sygnał że coś jest nie tak poprzez jeita jest już niewystarczający, przerzucił się na inne objawy. Chodze na terapię, czytam dużo ksiązek, Wasze forum oraz oglądam filmiki na YT Administratorów z forum. To daje mi bardzo dużo. Jak przychodzi atak lęku to nie jest on juz tak mocny, ciągle uczę się ignorowac objawy z ciała. Nie jest łatwo ale bardzo się staram.
Niby już jest dobrze ale dwa tygodnie temu wymacałam sobie na szyi powiększony węzeł chlonny. Nerwica znowu dała o sobie znać- do gry wrócił dr google, ciągłe skanowanie organizmu i każdy objawy z ciała traktuje jako powiązany z tym węzłem. W piatek idę do laryngologa żeby się zbadać :( Wiem, że wystarczy dziurka w zebie żeby wyszedł wezeł, albo przewianie... ale w połączeniu z nerwicą to chłonniak albo jakiś inny ziarniniak :/ :/ :/ :/

Łatwo nie jest, mamy bardzo pod górkę :(
Awatar użytkownika
Sky22
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 16
Rejestracja: 15 kwietnia 2019, o 00:23

15 kwietnia 2019, o 22:54

Żeby nie zanudzać was wszystkimi historiami jakie przeżyłam ,to zacznę od pierwszej, kiedy myślałam,że to już mój koniec 😊
Zaburzenia lękowe i inne g** zdiagnozowano u mnie pół roku temu.od prawie roku notorycznie powtarzały się "paniczne dni".Pierwszy epizod był 3 lata temu,w wakacje..to wszystko zaczęło się od tamtego przeklętego dnia..Rodzice zaplanowali sobie wspaniały urlop w pięknym miejscu ,ponad 1600km od domu.Radocha bo w końcu chata wolna,luzik przez dwa tygodnie.Takie myślenie trwało chwilę ,bo stwierdziłam że skoro mieszkam na obrzeżach miasta to co tu robić tyle czasu i stwierdziłam z koleżanką że na tydzień dolecimy do rodziców .raz ,dwa ,trzy bilety na samolot kupione i parę dni później jesteśmy w drodze na lotnisko.wchodzimy, szukamy tych wszystkich odpraw zachwycone ,że za dwie godziny będziemy wylegiwać się na plaży.przed lotem oczywiście tabsy na chorobę lokomocyjna,żeby obeszło się bez kompromitacji.moj pierwszy lot,mój pierwszy lęk jednak niezbyt wielki i zrozumiały.Jestesmy na miejscu,orszak powitalny rodziców rusza w naszą stronę i po chwili udajemy się do hotelu.pierwsze co kieruje się do toalety,zamykam drzwi na klucz i się zaczyna...
Osueam się na podłogę,zaczynają oblewać mnie poty,co chwilę mi gorąco i zimno,czuję jak serce zaczyna walić mocniej i mocniej.Wpadam w panikę ,chce wracać do domu.mam wrażenie że wszystko się zaraz zawali,zaczynam płakać,nie mogę oddychać, wszystko się kreci, czuję że to nigdy się nie skończy,nie wiem co robić,leże i płacze,boję się kogokolwiek zawołać...to właśnie wtedy pierwszy raz błagałam pod nosem żeby mnie ktoś zabił,żeby to skończył mimo że cholernie bałam się śmierci.Nie wiedziałam ile to wszystko potrwa,jak to skończyć.prxed oczami miałam szpital psychiatryczny i sirbie przypięta pasami do łóżka,igły, strzykawki, kaftany.. minęły dwie godziny zanim wyszłam z łazienki.nigdy nie czułam się tak wykończona psychicznie i fizycznie..od tego czasu lęk zadomowił się w mojej głowie.Platal figle w najgorszych momentach.wtedy jeszcze nie wiedziałam co to ataki paniki,natrętne myśli.. dopiero podczas wizyty u psychiatry zaczęłam łączyć te wszystkie kawałki układanki w całość.te wszystkie pojedyncze napady,ataki były początkiem i wprowadzeniem mnie do tego co będę przechodzić później.zaluje ,że wcześniej nie miałam odwagi i wstydziłam się porozmawiać z kimś o moich problemach..może teraz byłabym "normalna" ☹️
''Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać"
shewww
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 3
Rejestracja: 23 listopada 2017, o 19:22

28 kwietnia 2019, o 11:51

Witam wszystkich. Na forum jestem już od 1.5 roku, jednak dopiero teraz zdecydowałem się na mój pierwszy post.

Moja przygoda z nerwicą i atakami lęku zaczęła się 2 lata temu, mniej więcej w okresie czerwiec/lipiec. Wcześniej zawsze źle reagowałem na stres - dużo rozmyślań, co będzie, jak się nie uda, bóle brzucha, naciąganie na wymioty (klasówki w szkole, egzaminy na studiach to była zawsze męka), itp. Zawsze to się pojawiało, jednak szybko przechodziło. Pomagał mi sport - rower, biegi (zacząłem biegać nawet półmaratony), itp. Wszystko zmieniło się nagle po śmierci bardzo bliskiej mi osoby, śmierci, której byłem świadkiem. Pierwszy atak pojawił się na dzień przed pogrzebem - dostałem nagłej gorączki i oczywiście nieprzespana noc, jak się potem okazało pierwsza z wielu nieprzespanych nocy. Atak jakoś minął, ale zaczęły się rozmyślania na temat życia, itp. Zaczynałem odczuwać coraz większe zmęczenie, a mój organizm zaczął okazywać pierwsze słabe objawy (drgania mięśni, kołatania serca, ale to przechodziło), wtedy jeszcze nie zwracałem na nie uwagi - robiłem swoje: chodziłem do pracy, uprawiałem sport, imprezowałem. Ale w myślach cały czas była rozkmina nad życiem - napływ myśli bez przerwy, czasem nawet nocami.

Jakieś trzy tygodnie po pierwszym ataku zacząłem odczuwać kołatania serca i kłucie w okolicy klatki piersiowej. Przeraziłem się mocno, gdyż osoba, na której śmierć zareagowałem wcześniej, zmarła właśnie przez problemy sercowe. Zaczął się drugi atak - jego działanie podsyciłem jeszcze alkoholem. Na, tzw. kacu włączył mi się moralniak i włączył się lęk. Wtedy uruchomił się mój skaner i notoryczna obserwacja objawów. Zacząłem mierzyć sobie ciśnienie - było bardzo wysokie. Następnego dnia poszedłem do lekarza (w pracy to samo bez przerwy lęk, że zaraz dostanę jakiegoś zawału, ból mięśni). U lekarza ciśnienia jeszcze bardziej skoczyło, z tego co pamiętam to chyba było 160-170, ale taki chyba efekt, że tam zawsze idzie jeszcze bardziej w górę. Po powrocie dostałem L4 - skierowanie na podstawowe badania krwi, EKG, itp. Jak się okazało wyniki były ok - trochę obniżony potas. Od tego czasu EKG miałem chyba robione jeszcze koło 5 razy. Lekarka stwierdziła, że to przemęczenie organizmu. Objawy trochę się uspokoiły. Mimo tego dalej czułem walenie i przeskoki serca, ból głowy - jakby ktoś zaciskał mi coś na głowie. Po tygodniu wróciłem do pracy - dwa dni i kolejny atak w nocy. Tym razem znowu myślałem, że to jakiś atak serca, czy coś takiego. Dostałem kolejne L4, ale badania dalej OK. Lekarka tym razem stwierdziła, że mam jakiś udar termiczny i przy okazji przyspieszoną reakcję serca, czy coś w tym stylu. Powiedziała, żeby jak się powtórzy już do niej nie przychodzić, tylko iść do szpitala. Po przyjściu do domu trochę się uspokoiło, ale dalej odczuwałem kołatanie, kłucia, itp. Jak się potem okazało mój lęk miał charakter wolnopłynący i objawy trwały cały czas. Skaner był włączony w dzień i w nocy - wstawałem rano odrazu zaczyanałem szukać objawów. W zasadzie na temat moich objawów to można by napisać osobny post, bo było tam wszystko - serce, mięśnie, jelita, wysypki, itp. (oczywiście nie zawsze wszystko jednocześnie). Zaczęło się wtedy też wyszukiwanie w internecie, co, jak i dlaczego. Można powiedzieć, że żyłem objawami zaburzenia - wtedy jeszcze nie umiałem tego nazwać.

Następnie minęło jakieś dwa tygodnie, postanowiłem, że może trzeba odpocząć i jechać na urlop nad morze. No i niestety się nie polepszyło tam nerwica też mnie znalazła. W noc przyjazdu znajomi poszli na imprezę, a ja zostałem sobie z moim pasażerem. I cóż kolejny atak - kołatania, mierzenie ciśnienia. Był to w sumie mój ostatni większy atak - oczywiście zdarzało się później wybudzać w nocy, ataki gorąca, itp, ale już nie w takim stopniu. Oczywiście objawy w mniejszym lub większym stopniu dalej trwały. Po powrocie poszedłem do innego lekarza - kolejne badania USG, krew, tarczyca. Stwierdził, że to wszystko stres, jeszcze uważał, że moje jelita mogą mieć z tym jakiś związek (IBS, czy coś takiego). Naprowadził mnie trochę na temat stresów i lęków.

W sumie to nie pisałem o tym wcześniej, ale moje zdanie o lekarzach po tych atakach poszło jeszcze bardziej w dół - zaczęli przepisywać mi coraz więcej leków na nadciśnienie (zwiększali dawki). Ba kazali też zapisywać swoje wyniki - i tutaj jest hit, bo mierzyłem ciśnienie po kilkanaście razy, tak żeby w zeszycie wszystko się zgadzało. Kazali się ograniczyć pod względem sportu - np. powiedzieli, żeby przestać biegać, itd. Brak słów.

Po ostatnim spotkaniu z lekarzem dowiedziałem się, czym jest nerwica lękowa - potrafiłem już nazwać, co mi dolega. Niestety filmiki na youtube, ćwiczenia relaksacyjne, nic z tego nie pomagało - objawy dalej występowały mimo tego, że silniejszych ataków już nie było. Zacząłem próbować w międzyczasie ziół, zmieniałem diety, brałem witaminy, magnezy, potasy, ashwagandhy, probiotyki itp. Ale to nic nie dawało - poprostu cały czas żyłem zaburzeniem, jak się okazało musiało jeszcze minąć dużo czasu, żeby coś poprzestawiać. Mój organizm był całkiem rozregulowany.

Sytuacja zmieniła się w grudniu . Trafiłem wtedy na stronę szaffera (potem jeszcze trafiłem na jego książkę), z której dowiedziałem się o tym forum. Zacząłem odsłuchiwać audycje na youtube i chyba zaczęło, coś świtać w mojej głowie i zmieniłem postrzeganie swojego stanu. Postanowiłem, że przestanę brać tabletki na ciśnienie, przestałem też mierzyć ciśnienie. Stwierdziłem, że to nie ma sensu, bo i tak te wyniki skaczą, jak poj.ane. A od tych liczb nagle nie umrę. Po moich doświadczeniach z lekarzami postanowiłem nie poddawać się żadnej terapii. Zacząłem ryzykować - oczywiście stopniowo (bieganie, rower, siłownia, wyjścia, nawet wsiadłem pierwszy raz po 30 latach życia do samolotu). Dużo też pomogła mi praca - może dziwnie zabrzmię, ale moje samopoczucie najgorsze jest w chwilach nicnierobienia.

Od tamtego czasu minął już prawie rok - niestety nie mogę powiedzieć, że się w pełni odburzyłem. Stopniowo mój stan się polepsza. Dni lepszych jest więcej niż gorszych - w zasadzie to mogę powiedzieć, że tygodni lepszych jest więcej. Czasem objawy wracają - głównie przy dużym stresie albo chorobie, ale nauczyłem się z nimi żyć - po pewnym czasie odchodzą. Nerwica lękowa w moim przypadku okazała się bardzo bolesna (i to dosłownie bo kłucia, jakby ktoś wbijał gwoździe w ręce, albo w serce to naprawdę masakra), ale nauczyła mnie cierpliwości oraz nie poddawać się. uhuhuh
Virusek
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 43
Rejestracja: 5 kwietnia 2019, o 19:08

28 kwietnia 2019, o 17:27

Bardzo dziękuję za to, że chcesz przeczytać moją historię.
Hej, wypiszę tutaj swoje dolegliwości i bardzo was proszę o pomoc w ich zrozumieniu. Cechy mojego charakteru to głównie stres i hipochondria, Stres był zawsze częścią mojego życia, nie sądziłem że jest on większy niż u innych osób. Stres związany głównie z pracą ( 4 pierwsze lata pracy - gastronomia) i ze studiami, oraz stres związany z tzw. młodą dorosłością. Mam 24 lata, obecnie praca na magazynie - niestresująca dla przeciętnego człowieka, dla mnie bardzo.

1 epizod kształtujący moje lękowe myślenie - ok. 2 lata temu
- Wakacje, 230 godzin pracy w miesiącu, wiele imprez, alkoholu, nikotyny, mało snu - Pierwszy w życiu atak paniki w pracy. Przyjazd do domu, mama pięlęgniarka, dostałem od niej jakieś leki na zbicie ciśnienia - 170/100 przy zmierzeniu.
W tym czasie nie wiedziałem co to w ogóle jest atak paniki więc pierwsza myśl - nadciśnienie (od zawsze miałem lekko wyższe przy mierzeniu typu 140/90, raczej spowodowane nadwagą i stresem przy mierzeniu). Od tamtej pory w mojej głowie zrodził się pewnego rodzaju lęk przed następną taką jazdą. Powoli zacząłem zwracać uwagę na różne rzeczy które potencjalnie są dla mnie zagrożeniem. Zacząłem ograniczać kawę, czując że ona podnosi mi ciśnienie (wcześniej dwie dziennie). W tamtym okresie nie robiłem żadnych badań lekarskich. Rzuciłem zwykłe papierosy przerzuciłem się na E-papierosa. Nałóg pozostawał we mnie bardzo silny. Około miesiąca później popalając e-papierosa zacząłem odczuwać objawy typu przyspieszenie pracy serca, arytmia. Moja diagnoza - E-papierosy mi szkodzą, ktoś mi powiedział że to efekt przedawkowania nikotyny - uwierzyłem.

Następnie przez jakiś tam okres czasu stagnacja, ale już z myśleniem lękowym. Tzn. z kawą uważamy, z papierosami (które nadal paliłem) uważamy. tzn palimy mniej itp. Praca która mnie stresowała zaczęła stresować mniej - zacząłem dostrzegać że stres jest moim wrogiem. Myślenie lękowe w tym okresie charakteryzowało uważanie na niektóre rzeczy, bo w moim odczuciu mogą mi zrobić krzywdę. Wszystko analizowałem pod kątem wysokiego ciśnienia którego się obawiałem najbardziej. Przykłady: Wyjazd na narty w alpy - sprawdzanie w internecie wpływu wysokości dla osob chorujących na nadciśnienie, to samo z pływaniem, które uwielbiałem. Imprezy - lekki lęk przed piciem alkoholu, przed kacem podczas którego zawsze czułem wysokie ciśnienie. Nie paliłem już zioła - lęk przed wkręceniem sobie gorszego stanu. (nie żebym palił często, raz w roku to max). Różne wyjazdy ze znajomymi - analizowanie wszystkiego pod kątem mojego bezpieczeństwa np. wysiłek itp. Lot samolotem - paniczny strach. Teraz to widzę, ale wiele rzeczy wtedy miało dla mnie znaczenie, wielu rzeczy się obawiałem, badań nie robiłem.

2. epizod - nasilenie objawów i lęku
Ostatni rok (2018) to pisanie pracy Licencjackiej, wiele stresów z tym związanych, egzaminy. Chęć zrezygnowania ze stresującej pracy - zmiana pracy, dalej gastronomia, ale już z mniejszą odpowiedzialnością od marca do września. We wrześniu 2018 - obrona pracy. Całe wakacje stres, poprawki pracy itp. Dodajmy do tego wymagania które przed sobą stawiałem - po studiach lepsza praca, wyrwanie się z gastro, wyprowadzenie się od rodziców itp. Jak już wspomniałem 15 września - obrona pracy LIC, następnie szybki wybór zaocznych studiów MGR i szukanie nowej pracy.
Nowa praca od października - magazynier z możliwością rozwoju oraz studia zaoczne MGR. (kompletnie nietrafione). I od tego października praca na dwie zmiany 6-14 i 11-19. Wstawanie codziennie o 4:45, złe pobudki, od razu z bijącym sercem, wielkie zaangażowanie w pracy, praca na wynik pod własną presją, że teraz muszę się starać, strach przed zwolnieniem. Przeżycie tak do połowy Listopada - OBJAWY:
- Małe ataki paniki w pracy, w drodze do pracy i w drodze z pracy - wysokie ciśnienie, tętno, prawie arytmia - LĘK - o nie ! znowu jestem chory! znowu to nadciśnienie!
- Najważniejszy objaw z którym męczę się do tej pory, czasami jest czasami nie - postaram się go opisać jak najlepiej, bardzo proszę o pomoc czy ktoś miał coś podobnego czy ewentualnie pod jakim kątem zrobić badania. Objaw ten polega na "automatycznym przyspieszaniu moich ruchów" w pracy. Wygląda to tak, że pracuję robię coś i czuję że przyspieszam, że robię to coraz szybciej i czuję jak rośnie mi adrenalina, czuję stres. Po skończonych czynnościach stres ten nie zostaje rozładowany. Miałem tak 2 lata temu w gastronomii(rzadko) i mam teraz. Czuję, że pracuję, wcale nie muszę się spieszyć, ale widzę że chcę, że chce pracować szybko. Czuję presję, choć sam staram się jej nie nakręcać. Dochodzi później do tego, że płynie we mnie już tyle kortyzolu i innych hormonów że nie jestem w stanie nic zrobić, trzęsę się w środku i jestem zablokowany, ktoś coś do mnie mówi, a ja nie jestem w stanie się skupić.
Objaw ten pojawiał się w połowie Listopada. Odstawiłem całkowicie kawę sądząc że to nadciśnienie. Zacząłem się tym martwić. Raz w drodze do domu dostałem lekkiego ataku paniki ( wtedy myślac ze to atak wysokiego ciśnienia), zacząłem brać magnez, odstawiłem całkowicie nikotynę, z dnia na dzień. Stres w pracy został. Pewnego dnia 26 listopada w poniedziałek po powrocie z pracy zrobiłem coś od czego wszystko się zaczęło i trwa do tej pory. Stwierdziłem, że zmierzę sobie to ciśnienie. Z trzęsącymi się rękoma zmierzyłem - 170/100. To co wtedy poczułem na pewno znacie. Pełnoobjawowy atak paniki. Myśli że zaraz wybuchnę, że to już koniec, drugi pomiar 180/110. Mega atak paniki, nie mogłem się uspokoić, zastanawiałem się czy dzwonić po karetkę. Dostałem od mamy znowu jakieś leki które miały je zbić(nie zbiły) oraz nervomix(pomogło) Stwierdziłem DOSYC.
epizod 3. Skutki pierwszego pełnoobjawowego ataku paniki.
Na drugi dzień NŻ i wizyta u lekarza rodzinnego, skierowanie na badania pod kątem nadciśnienia. Pełna morfologia, mocz, ekg, usg jamy brzucha, cholesterol, wątroba. W tym czasie pojawianie się pierwszych objawów w różnym czasie wszystkie one wywoływały u mnie pełnoobjawowy atak paniki. Cały czas czytanie o chorobach w internecie:
- kołotanie serce. trzęsienie się serca/ potykanie się serca
- wysokie ciśnienie
- uczucie derealizacji świata, świat z kartonu
- pierwsze stany depresyjne
- niezrozumienie tego co się ze mną dzieje
- to dziwne przyspieszanie ciała
- ataki paniki
-trzęsawka ciała (wszystko w środku się telepie jak galareta - brak płynności ruchów, wrażenie "lagów")
Badania wykazały stłuszczenie wątroby i powiększenie śledziony - od złej diety i otyłości - wtedy przy 175 cm wzrostu - 103 kg. Lekarz nie stwierdził czegoś niepokojącego w moich badaniach. Morfologia trochę rozjechana, ale tydzień wcześniej rzuciłem palenie więc to normalne. Zalecenie to mniej się stresować, zrzucić masę ciała bo obniżyć ciśnienie i mierzyć je i zapisywać ( od samego zmierzenia wtedy miałem atak paniki, wystarczyło że włożyłem na siebie to urządzenie) P. Doktor zaleciła również kupno porządnego ciśnieniomierza, nie nadgarstkowego bo one kłamią. u niej wyszło mi 150/100. Stwierdziła, że jak nadal będzie wysokie to wprowadzimy jakieś leczenie.
Pierwsze dwa tygodnie zaburzenia to powrót do pracy, wiara w nadciśnienie i chorobę. Pierwsze objawy związane z wątrobą - pobolewanie po posiłkach pod żebrami. Te dwa tygodnie to na zmianę ataki paniki, płacz, depresja, potem że już mi nic nie jest, potem płacz, i LĘK o wszystko. Po dwóch tygodniach zacząłem wyszukiwać w internecie trochę innych fraz. Wypisywałem objawy, zacząłem wpisywać coś w stylu "spirala strachu, spirala lęku" i natrafiłem na jeden z artykułów w internecie promujących książkę o zaburzeniach lękowych. Zaburzenie lękowe ? Co to jest ?
https://wydawnictwovital.pl/wp-content/ ... w-mała.pdf
Przeczytałem fragment tej książki... i jakbym dostał w mordę. TO JEST TO! TAK SIĘ CZUJĘ! TO O MNIE! Zacząłem czytać wtedy o akceptacji objawów, o ich swobodnym przepływie. Tak minął miesiąc, pojawił się pierwszy mocniejszy kryzys, po oczywiście zmierzeniu ciśnienia. Pojawiło się zrezygnowanie, płacz. W styczniu trafiłem na to forum. Przeczytałem, że to stan emocjonalny robi mnie w jajo. stwierdziłem że pójdę na terapię. Po pierwszej konsultacji miałem UWAGA 5 dni spokoju. Była to tylko konsultacja. Jednak do mojej podświadomości wpłynął pierwszy wyraźny sygnał opieki nad sobą. To spowodowało wyciszenie organizmu. Styczeń, luty minęły na różnych objawach, próbie ich akceptacji oraz na innym spojrzeniu na siebie. Zacząłem o siebie dbać. Zacząłem zrzucać na wadzę. W lutym miałem ostatni pełny atak paniki, przeleżałem go nieruchomo w łóżku. To była najtrudniejsza rzecz której w życiu dokonałem, opłaciło się. Kolejne ataki paniki nie były już takie straszne, nawet ten wczorajszy którego dostałem po obejrzeniu Avengers : Endgame ;D Tyle emocji..
Marzec był trochę lepszym miesiącem zacząłem oglądać DivoVici, coraz więcej rozumiałem. W marcu ostatni raz zacząłem mierzyć ciśnienie, stwierdziłem że to nie ma sensu. Pierwsze mierzenie to było 145/99, drugie mierzenie to już 138/85 a 10 minut później 128/82 takie wyniki tylko tylko utwierdzały mnie w przekonaniu że to nie nadciśnienie tylko nerwica, jednak jak sami wiecie. Wątpliwości.
Mamy Kwiecień, chyba najlepszy miesiąc. Byłem parę razy na wycieczkach, zrobiłem raz 70 kilometrów rowerem, wszystko po to by udowadniać sobie że mogę wszystko i że nic mi nie jest, że to tylko zaburzenie. Za 3 tygodnie jadę w Bieszczady na obóz survivalowy, boję się ale wierzę, że nic mi się nie stanie. Ryzykuję cały czas, nie chcę żyć w ten sposób. Albo ten wyjazd znowu mnie wzmocni albo zabije, najważniejsze że nie będę uzależniony od lęku.
Mimo tego, że jest to bez wątpienia najlepszy miesiąc ( już nie liczę czasu w swoim życiu w ten sposób że do listopada byłem zdrowy i szczęśliwy a teraz jestem chory i w zaburzeniu nieszczęśliwy ;D) objawy są nadal, niektóre osłabły, niektóre pojawiły się całkiem nowe, jeszcze innych znowu się obawiam.
Objawy, które najbardziej mi przeszkadzają w ich zaakceptowaniu :
- Uczucie wysokiego ciśnienia w głowie i w ciele, często gdy wstaję z krzesła i zaczynam iść to czuję "pompowanie" krwi do głowy i do całego ciała, jakby serce musiało ciężej to wszystko pompować. Tak jak piszę, pojawia się to gdy wstanę lub czasami jak coś do kogoś mówię to nagle czuje ze się tym zmęczyłem i znowu to uczucie i muszę wziąć oddech. Ten objaw raz trwał 4 dni pod rząd. Mam co do niego wątpliwości
- I objaw o którym już pisałem wcześniej czyli to uczucie przyspieszania organizmu. Czuję jakbym wrócił do początku przez to. Jakbym niczego nie osiągnął mimo poprawy i zmniejszenia się dolegliwości objawów.

W swoim zaburzeniu jestem na przemian mega zmotywowany, wiele rzeczy przecież przede mną, mam wiele chęci, mam po co i dla kogo żyć, ale nie raz jestem tym zmęczony, pojawia się rezygnacja. Nie umiem sobie radzić ze swoimi emocjami, nie wiem co do mnie mówię i czego ode mnie chcą. Leków nie biorę bo nie chce ich tłumić, chce je zrozumieć. Ogólnie uważam się za naprawdę spoko gościa, z poczuciem humoru który stara się najpierw zrobić coś dla innych, jestem raczej z tych wrażliwych.
Ciężko streścić tak wiele w jednym poście, mam nadzieje że ktoś to przeczyta i zechce się podzielić ze mną swoimi odczuciami ;)
Pozdrawiam, Bartek
To minie! ZAWSZE przechodzi ! "...Bo jest (inaczej) musisz wyciągnąć z tego kolejna lekcje i przerobić w swojej głowie ze to wcale nie koniec świata a początek nowego rozdziału zupełnie innego i nieodkrytego..."


Pomyliliśmy światy. Świat naszego myślenia uznaliśmy za prawdziwy, a ten świat prawdziwy mamy tylko za tło. Za wszelką cenę trzeba to odwrócić. ...
ODPOWIEDZ