Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Have you ever felt the future is the past?

Tu dzielimy się naszymi sukcesami w walce z nerwicą, fobiami. Opisujemy duże i małe kroki do wolności od lęku w każdej postaci.
Umieszczamy historię dojścia do zdrowia i świadectwo, że można!
Dział jest wspólny dla każdego rodzaju zaburzenia lękowego czyli nerwicy/fobii.
ODPOWIEDZ
usunietenaprosbe
Gość

2 listopada 2018, o 23:28

Have you ever felt the future is the past, but you don't know how...?
A reflected dream of a captured time, is it really now, is it really happening?


Have you? Ja kiedyś tak nie myślałem, żyłem z dnia na dzień nie zastanawiając się nad jakimś szerszym obrazem. Wszystko zaczęło się chyba nawarstwiać w okresie dorastania, czyli gdzieś w gimnazjum/liceum i zbierało latami. Zdarzało mi się robić głupie rzeczy pod wpływem emocji - ok, precyzując, to pod wpływem emocji pojawiały się plany. Niektóre sytuacje wychodziły fajnie i pozytywnie, w innych było gorzej i czasami ktoś mógł czuć się pokrzywdzony, ale nad tym starałem się nigdy nie myśleć i wychodziło mi to bardzo dobrze. Przecież to nie moja sprawa, prawda? Ucinałem więc jakiekolwiek emocje i sprawę uważałem za zamkniętą. Nie potrafiłem się źle czuć. Jeśli z jakiegoś powodu coś mnie smuciło, czułem się zawiedziony, czy w jakikolwiek inny sposób coś mnie dotykało moją (nie)naturalną reakcją było ignorowanie, zamiatanie pod dywan. Byłem w tym świetny. Dość powiedzieć, że dość bezstresowo przeszedłem kilka pobytów ojca w szpitalu, w tym 2 z gatunku "albo się uda, albo się nie uda". Wydaje mi się, że ogólnie potrafię być dość przekonujący - na moje nieszczęście nauczyłem się też być cholernie przekonujący dla samego siebie. Nie powiem, że nie korzystałem na tym - przez lata łatwo było lekko żyć. Wszystkie emocje pogrupowane, poodcinane od siebie żeby przypadkiem nie mogły się "połączyć" czy kumulować., w dodatku schowane gdzieś bardzo głęboko. Zawsze byłem gotowy się pośmiać, kogoś rozśmieszyć, iść na piwo, na kosza czy zwyczajnie się powłóczyć, ale ZAWSZE na wesoło, a na pewno NIGDY na smutno. Przy okazji postępowania tego procesu i upychania kolejnych doświadczeń z oznaczeniem "nieważne, co mnie to" stawałem się coraz bardziej cyniczny i zdystansowany od ludzi. Nie fizycznie, ale wszystkie relacje były płytkie - trzymałem się tego komfortu, który dawał mi brak jakiegokolwiek zaangażowania. Co bym nie zrobił, co ktoś by nie zrobił to mi by to zwyczajnie zwisało w moim "poukładanym" świecie emocji. Często zdarzało mi się wplątywać jakieś sarkastyczne elementy w wypowiedzi, w zachowanie, niby niewinnie, ale zachowując pewność, że ludzie też będą trzymać dystans. Nie zrozumcie mnie źle, lubiłem praktycznie wszystkich, nigdy nie miałem nigdy problemu z ludźmi. Oni mnie też raczej lubili, ale na zasadzie codziennych interakcji czy to w szkole czy pracy, jakiś wspólnego spędzania czasu "bo tak". Ważne dla dalszej części i naszego motta przewodniego jest to, że nie byłem taki dla absolutnie wszystkich. Zawsze była jedna, a czasem dwie osoby, które traktowałem inaczej, które były mi naprawdę bliskie i przy których mogłem być sobą w każdej postaci, którym bezgranicznie ufałem, ufam zresztą dalej, ale...

Don't know why I feel this way, have I dreamt this time, this place?
Something vivid comes again into my mind
And I think I've seen your face, seen this room, been in this place
Something vivid comes again into my mind


... przyszłość jest nieokreślona, a nic we wszechświecie nie jest stałe - wszystko płynie jak rzucił kiedyś Heraklit i dlatego 2,5 tysiąca lat później wciąż jakiś ja pamięta jego imię:) Przyszła pora na studia, wyprowadzkę z domu i poważne związki. Nie, nie dostałem z tego powodu żadnego stresu, nie zawalił mi się świat. Wszystko szło super - przynajmniej jakiś czas, a potem tak mi się tylko wydawało. Jednak zaczynały pojawiać się myśli i wątpliwości z gatunku "czy dobrze wybrałem studia?" "czy na pewno jestem szczęśliwy?" "kurcze, inni chyba funkcjonują trochę inaczej, może ja też powinienem?" Wtedy oczywiście je ignorowałem i uważałem za jakieś fanaberie, bo tak było. Byłem zadowolony ze studiów, życia, nie interesowali mnie inni. To były pierwsze podstępne próby nerwicowe. O ile wyrażanie pozytywnych emocji i uczuć przychodziło mi normalnie i nawet chyba całkiem oryginalnie :ups to wszelkie wątpliwości, smutki i obawy były wciąż zakopywane na samym dnie. Z czasem nie dość że dalej dystansowałem się od ludzi pomimo wielu możliwości i niemal idealnego życia, to stałem się obojętny na wszystko i wszystkich, nie widziałem radości ani sensu w niczym. Nie potrafiłem tego pojąć, pomimo usilnych prób, jak to się dzieje że mając właściwie wszystko co potrzebne człowiekowi - a nawet więcej - mi wciąż czegoś brakuje? Miałem mnóstwo zajęć, zainteresowań, miałem wypełniony czas dnia, ale co z tego? Teraz jak sobie pomyślę to czego bym nie robił to gdy ktoś pytał co robię odpowiadałem "nic" gdy ktoś pytał czy mam czas mówiłem "zawsze". Żyłem w takim zawieszeniu, w rutynie przez którą nie potrafiłem się przebić, bo niby jak? W dodatku sam? Przecież ze mną wszystko ok, przejdzie samo... Nie przechodziło, przy okazji już kilkuletni związek umarł śmiercią naturalną co oczywiste. Nawet mnie to nie obeszło ani trochę. Ot kolejna rzecz się stała w moim życiu. Przecież mnie NIC NIE RUSZA :DD No i coby nie przeciągać chyba tylko wystarczy dodać, że zaczęły pojawiać się jakieś bóle wszystkiego, ale na nie nigdy nie zwracałem uwagi. Zwalałem wszystko na karb siłowni i innych sportów, ale przez nie coraz częściej preferowałem siedzenie w domu. To powodowało (teraz to wiem) ogromny konflikt wewnętrzny - z jednej strony chciałem żyć, rozwijać się, robić fajne rzeczy i budować przyszłość. Z drugiej zamykałem się przed wszystkimi myśląc, że skoro tak jest "ok" to tak musi być normalnie, widocznie tak już jest i koniec. Zdarzało mi się czasami próbować podpytać, zagaić, że chyba coś jest nie tak ze mną i tym życiem, ale do tego przecież potrzeba emocji, które w jakiś sposób popchną to i pociągną dalej. U mnie ich nie było więc zaraz się przywoływałem do porządku i nawet gdybym chciał to nie miałem pojęcia jak o tym z kimkolwiek porozmawiać.

All my hopes and expectations, looking for an explanation
Have I found my destination? I just can't take no more
The dream is true, the dream is true
The dream is true, the dream is true


Było tylko coraz gorzej. Wszystkie moje plany na życie, które zdążyłem ułożyć i które mogłyby być tym czymś nagle się posypały. Nie, nie posypały się przez kogoś, nawet nie przeze mnie. Ba! One się w ogóle nie posypały - taki obraz był tylko w mej głowie. WSZYSTKIE zostały podważone na pewnym etapie i z niemalże wszystkich w jakiś sposób rezygnowałem lub nie kontynuowałem. Nie potrafiłem przecież się bać ani dołować - nie odczuwałem nic. Co więc było lekarstwem? Alkohol oczywiście. Choć na co dzień raczej nie piłem to zdarzało mi się kupić 2-3 butelki wina czy 10 piw i tak całe popołudnie czy nawet cały dzień popijać w nadziei, że coś się zmieni, że dokopię się do tych emocji. Tak było, ale nigdy na 100%. Często czułem w takim stanie ulgę, ale nigdy do tego stopnia by wyciągnąć do kogoś rękę z bezpośrednią prośbą o pomoc. Choć kilka razy było blisko naprawdę, ale czegoś zabrakło - a to zły timing, a to jakieś nieporozumienie, a to jeszcze jakieś inne. W każdym razie sam siebie za te próby ganiłem, niemalże autosabotowałem. Nie chciałem zawracać głowy, tłumaczyłem, że przecież inni mają gorzej niż ja i żyją to co ja mam pajacować. No i przy dźwiękach strun dopijałem co miałem po czym kładłem się spać. W moim życiu nie było już nic prawdziwego, byłem wydmuszką wyprutą z emocji, uczuć, chęci. Działałem jak robot ukrywając, że tak naprawdę od środka chciałbym to wszystko rzucić i zniknąć - co nawiasem mówiąc też namiętnie krytykowałem przed sobą. Wpadłem w błędne koło - wszystko co robiłem robiłem po to, by "wyzdrowieć" poczuć coś prawdziwego, by poczuć cokolwiek. Że robię coś, co ma sens, co ma wartość. I jak ostatni idiota zamiast zacząć tam gdzie coś prawdziwego miałem i czułem to zacząłem od tego uciekać, bo przecież "każdy ma swoje życie i lepiej jak pomęczę się sam". Mniej więcej wtedy zrozumiałem, że mój koszmar to jednak jawa.

http://www.youtube.com/watch?v=WEQnzs8wl6E

Od tego momentu wyglądało to mniej więcej tak, jak pięknie śpiewa nieumiejący jeszcze śpiewać Hetfield. To była ostatnia prosta na studiach więc zajęć było coraz mniej, kontakt z ludźmi coraz mniejszy. Ja już nie pracowałem nigdzie a dodatkowo jeszcze starałem się wszystko robić sam. Długo to nie potrwało, w pewnym momencie przestałem się starać, a dni zaczęły się zlewać w jedno. Byłem raz w tygodniu na uczelni oczywiście tam byłem "przeszczęśliwy", potem powrót do domu i marazm. Doprowadziłem się z czasem do stanu gdzie głupio było mi wychodzić z domu nawet do sklepu, nie mówiąc już o siłowni czy jakimś graniu. Sport poszedł całkowicie w odstawkę i zgadnijcie co? No nawet mi szkoda nie było po tylu latach. Ot kolejna rzecz z życia wykreślona. Co musiałem to robiłem, a jak nie musiałem to unikałem. I tak było to pozbawione celu, ale

W tę pustkę musiało coś się wkraść więc pojawiła się hipochondria. Przerobiłem bardzo dużo rzeczy: od zwykłych zatok i kręgosłupa, przez płuca, żołądek, wątrobę, jelita, zakrzepicę, jamę ustną, zęby skończywszy na sercu. Nawet chwilowo "było coś" z głową. Znaczy z głową było, ale nie tak :DD Trochę się nachodziłem po lekarzach, duuużo im zostawiłem, ale trudno. Oczywiście schemat ciągle ten sam - byle badziewie, internet, lęk, szybko wizyta, badanie - uffff. I zastanowienie, po co to było? Potem kolejne itd. Czekanie na wizytę i na słowa lekarza to oczywiście było zgrzytanie zębami, powinien być płać i rozpacz, ale ja przecież chodziłem jak robot i lęk odczuwałem, ale go wciąż blokowałem w dużej mierze. Ale wszystko okazywało się, że jest dobrze. Okej, ja po tym to zaraz ignorowałem. Organizm dawał mi znać, że coś jest gdzieś nie tak, a że ze zdrowiem było ok to musiało chodzić o emocje. Tylko ja jeszcze wtedy tego nie widziałem, nie rozumiałem. Jak mogłem, skoro od lat wszystkie niepodobające mi się emocje zakopuję skrupulatnie? Taką sobie właśnie zgotowałem przyszłość tą moją przeszłością. Już wierzycie, że to przeszłość jest przyszłością? ;)

Objawów tutaj nie ma i nie będzie. Po co? Jak już jesteście na forum to wiecie, że jest multum osób z takimi samymi objawami jak Wy, a do tego akurat TY nie jesteś wyjątkowy/a. Masz badania, masz nerwicę jak inni. Nie ma żadnego "ale..." "no bo jednak...." czy "niby tak...". Nie ma! To są zapalniki, które tylko ten stan u nerwicowców, zwłaszcza chyba hipochondryków podsycają jak oliwa ogień. No więc objawów brak, chociaż "miałem" ich sporo. Objawy są nieważne, ważne jest tylko podejście do nich. Nie interesuje mnie i Ciebie też nie powinno czy masz szybkie bicie serca czy bolący żołądek. Zasada jest jedna - zaakceptować i ignorować. Zobaczcie na to: wszyscy mamy bliskich. Żonę, męża, narzeczonego, dzieci itd. Często mówimy, że kochamy je nad życie, że wszystko byśmy dla nich zrobili. I co z tego wychodzi? Co, kochamy nad życie taką osobę i co, jak przyjdzie ból głowy to nie zabierzemy dziecka na jakąś zabawę do szkoły czy kolegi? Dostaniecie wyższego pulsu, dezorientacji i zrezygnujecie z wyjazdu na weekend z żoną? Cholera, co to za podejście i wymówki? Macie zamiar unikać życia i pozwalać żeby nerwica jeszcze Wami rządziła i Waszymi bliskimi poprzez Was? "Kochanie, ja to dla Ciebie bym wszystko zrobił!" mówiliście pewnie nie raz słysząc jakąś pochwałę bądź zdziwienie. No i co? Wszystko? A nie potraficie zignorować bólu brzucha nerwowego? Otępienia przed spotkaniem rodzinnym/z przyjaciółmi? Trochę słabo :P

First things first
I'ma say all the words inside my head
I'm fired up and tired of the way that things have been, oh ooh


W pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie STOP! I ja też doszedłem do wniosku, choć na początku nieśmiało i na pewno bez przekonania - jak wielu tutaj. Takie życie to nie życie - chcę coś zmienić, trzeba skończyć tę śmieszno-gorzką karuzelę. Zacząłem szukać w internecie informacji o nerwicach, bo przypomniało mi się, że wśród nowotworów, dżumy i pojedynczych przypadkach ciekawych chorób gdzieś przewinęło mi się takie określenie jak "nerwica wegetatywna". Szukałem dużo, czytałem dużo, trafiłem do różnych miejsc w internecie. Trafiłem też na to forum i na nagrania chłopaków. Zanim zacząłem coś z tym robić, a nie tylko bezsensownie czytać wypowiedzi innych i się uspokajać na siłę minęło oczywiście kilka tygodni w ciągu których miałem dalej śmieszne jazdy typowe dla hipochondryka. Znudziło mi się to, gdzieś do głosu doszło moje bardzo racjonalne "ja". Zacząłem wychodzić z domu bez powodu, co wcześniej było abstrakcją. Czas ruszyć do przodu i się nie rozczulać, ale żeby ruszyć i zrobić to w pełni świadomie trzeba by mieć jakiś fundament, a nie bezwładne targanie emocjami od lęku przed śmiercią, chorobą po zupełną obojętność własnego istnienia i chęcią uderzania głową w ścianę z bezradnośći.

Brałem więc ze sobą pogadanki nerwicowe Wiktora i Hewada, szedłem do lasu obserwując drzewa i niebo. Nie od początku było idealnie. Byłem rozproszony, poddenerwowany, niepewny. Często w drodze zadawałem sobie pytanie "po co ja to robię?" "a jeśli jestem chory, to marnuję czas tylko". [ tu mały przerywnik - nawet gdybym był chory to nie, nie marnowałem czasu. Czas marnowałem leżąc w łóżku i zastanawiając się nad tymi durnotami ]. Coś tam zrozumiałem z tych pogadanek. Ogólnie potwierdzenie, że muszę się opanować i uspokoić.
Kolejnym punktem na mojej drodze stały się nagrania relaksacyjne oraz nauka oddychania przeponą. Treningi są super, zwłaszcza te, które proponują Wam napinanie i rozluźnianie mięśni. W stresie nasze mięśnie samoistnie są przykurczone i napięte (co wiele osób odczuwa później w formie bolesnych przykurczy i przemęczenia) i trudno coś z tym zrobić. Cały myk polega na tym, że jeśli będziemy spinać po kolei całe ciało, a potem świadomie te mięśnie rozluźniać to oszukujemy nasz mózg poniekąd podsuwając mu, że znajdujemy się w stanie relaksu ;) Mega fajna sprawa. Drugim aspektem takich treningów autogennych jest zrozumienie siły swojego umysłu. Mi to bardzo pomogło kiedy zauważyłem, że skupieniem mogę wytworzyć w ręku uczucie ciepła, ciężkości itp. Więc czemu mózg sobie nie może wytworzyć uczucia duszności, bólu, kłucia? No może jak najbardziej i to był jeden z małych przełomów
[ tu przykładowy link https://www.youtube.com/watch?v=DAxYabx1ELQ]
Starałem się, albo nie, miałem zawsze przy sobie te nagrania w kilku wersjach, miałem też muzykę relaksacyjną. Słuchałem jej zawsze i wszędzie kiedy się dało. W drodze na uczelnie, do lekarza, na spacerach, idąc do sklepu. Bo najważniejsze w tym wszystkim jest to, by być konsekwentnym i uczciwym wobec siebie.

Po jakimś czasie poszedłem na terapię. Wybór padł na poznawczo-behawioralną. Akurat miałem ciut lepszy czas więc stwierdziłem, że chcę by tym terapeutą był ktoś niewiele starszy ode mnie. Nie chciałem chodzić do jakiejś starszej pani czy pana, którzy dawaliby jakieś poczucie bezpieczeństwa, mądrości, czegokolwiek. Chciałem nauczyć się rozmawiać o problemach z kimś, kto równie dobrze mógłby siedzieć ze mną przy piwie ( którego nie piłem btw przez ponad 1,5 roku ze strachu o serce, żeby było zabawniej :DD ). Początki były trudne, krępowałem się, mówiłem zdawkowo, nie potrafiłem pozbyć się kontroli nad sytuacją i tej maski, że wszystko mam pod kontrolą, ale po 2-3 spotkaniach się udało. Rozmawialiśmy o tym co robiłem przez poprzedzający tydzień, jakie towarzyszyły temu emocje. "Rozliczałem się" przy okazji z działań we własnym zakresie, opowiadałem o nowych pomysłach na ruszenie dalej. Tak naprawdę rozliczałem się przed sobą, ale w takiej oficjalnej formie. Bo terapia to nie jest magiczna pigułka, terapeuta nie jest czarodziejem. Jest z Wami tylko godzinę w tygodniu, pozostałe 167 spędzacie sami ze sobą. To wtedy jest czas na to żebyśmy pracowali, utrwalali te schematy i te reakcje, o których mówimy w gabinecie. Bez tego terapia będzie nieskuteczna, bo tam uczymy się często od nowa jak żyć, a uczymy się życia po to... żeby żyć przecież właśnie.
Na terapię chodziłem jakieś 5 miesięcy. Sprawę hipochondrii w duuuużej mierze udało się zamknąć już po około 3. Postanowiłem zostać i pracować nad niechęcią i niepewnością co do ludzi, nad nerwowością wplątaną w każdy aspekt mojego życia, która mnie wkurzała. Nic z tego nie wyszło - nie potrafiłem się za to zabrać. Z terapii zrezygnowałem z powodu braku czasu, miałem do niej wrócić jak już będę wyrabiał czasowo, ale...

... ale natłok pracy spowodował, że zupełnie o tym zapomniałem. Goniący czas w dodatku wyzwolił mnie od perfekcji i choć wszystko ostatecznie wyszło rewelacyjnie, to nie było tego chorego myślenia i analizowania końca jeszcze przed początkiem. Zmęczony umysł musiał odpocząć i jakoś tak wyszło, że wsiadłem na rower. Raz, drugi, trzeci. Krótkie 5-8 kilometrowe przejażdżki wolnym tempem, bo wiadomo, że strach :DD W dodatku zawsze z pulsometrem, bo jak wiadomo on chroni przed zawałem i takie tam (jak coś to nie xd) chociaż do niego jeszcze wrócimy. Wrzuciłem ten rower jako dość regularny wysiłek. To też każdemu polecam. Nieważne czy będzie to spacer, rozciąganie, rower czy bieganie. Wysiłek fizyczny zawsze jest fajny. Wyzwala endorfiny, pozwala się zapomnieć, a co najważniejsze... męczy! Tak, bo nagle okazuje się, że można być zmęczonym i przeżyć! To taka kolejna bariera, granica której przełamanie prędzej czy później będzie konieczne więc po co czekać? Jest takie fajne powiedzenie żeby nie rezygnować z celu, który wymaga czasu, bo czas i tak upłynie. Tu jest podobnie, nie ma sensu odwlekać czegoś, co i tak musi się stać, bo tylko życie ucieka.

No, apropos czasu to chciałbym też poruszyć pewną kwestię, która według mnie jest przez wielu dziwnie postrzegana. Mianowicie chodzi o stwierdzenie, że każdy ma swój czas i nie można na siebie nakładać presji czasu. Z czym się oczywiście w 100% zgadzam. Każdy ma za sobą inną przeszłość (która jest przyszłością :P) więc jego zapanowanie nad wpojonymi schematami może trwać dłużej bądź krócej. Zgoda. Tak samo nie można na siebie narzucać presji czasu, że dojdziemy do ładu i składu do XXX, bo tego nie wiemy i nie potrafimy ocenić. W dodatku jest to sprzeczne z akceptowaniem, które ja rozumiem jako "ok, tak się czuję i będę się czuć nie wiadomo ile, ale przejdzie. Może być". ALE! to nie oznacza, że ten czas ma stać się wymówką. Bo w tym całym powiedzeniu przecież nie ma nigdzie wzmianki, że można nic nie robić, albo uparcie powielać złe nawyki i tłumaczyć, że "każdy ma swój czas". Jeśli ktoś notorycznie wertuje google w poszukiwaniu objawów chorób i mówi, że widocznie nie jest jego czas to to jest robienie sobie szkody. Spójrzcie ile osób odburzonych w swoich wpisach umieszcza coś w stylu "gdybym tylko wiedział wcześniej!" "gdybym zaczęła wcześniej i nie zmarnowała tyle czasu!" Czekanie na efekty i proces wychodzenia jest czasowo nieokreślony, ale odkładanie działania i tłumaczenie tym czasem... nikt tego nikomu niby nie zabroni, ale no to nie pomaga i służy za kolejne "ale".

Przypomniałem sobie o forum "gdzie były te nagrania całe" jakoś w lipcu tego roku gdy byłem już w całkiem unormowanym stanie emocjonalnym, nie zdarzały mi się wizyty u lekarzy już od dawna, nie zaprzątały mi głowy dzień w dzień myśli o zdrowiu. Zarejestrowałem się, przypadkowo wszedłem którejś nocy na czat iii już wtedy gdzieś po trochu powinienem zrozumieć, że w życiu nie można wszystkiego zaplanować z czym wielu z nas ma problem. W każdym razie zarejestrowanie się tutaj z perspektywy ostatnich wydarzeń chyba muszę uznać za jedną z najważniejszych decyzji w życiu, ale przecież tego nie zaplanowałem, nie wiedziałem, NIE MOGŁEM! Chcemy wszystko robić idealnie, bez wątpliwości, a tak się nie da. Każda decyzja rodząca 2 wyjścia da też wątpliwości - nie można się ich bać. Jeśli decyzja nie pozostawia wątpwliości to A) jest no brainerem B) jest nieważna. No więc my jako ludzie żyjemy w rozbudowanym systemie emocji, znajomości, milionów czynników od nas niezależnych. Jedyne co my możemy to dostosować się do tych, na które wpływu nie mamy i wyciągnąć z nich jak najwięcej :) Stąd lekka aluzja do hipochondryków, że skoro jesteście zdrowi to nie siedźcie w domu zamknięci na 4 spusty jakbyście nie mieli nóg i nie mogli chodzić :DD

Ok, u mnie została już sprawa w większości ogarnięta. Myślałem, że całkiem, ale nie do końca. Okazało się, że rower ok, ale na siłownię wrócić się bałem, a przełamać lęk przed alkoholem było trudno. Więc wolny nie byłem, ale chyba też nie byłem jeszcze gotowy. Nie mój czas ;) ale na siłownię hej! Nie na to żeby nie pracować. Spróbowałem więc regularnej jogi - ot mały wysiłek fizyczny i mentalne ogarniecie. Na początku nuda, zniechęcenie, ale jak to spod sztangi na matę (a raczej koc gruby :D ) ? Ale nie przestałem, znalazłem w tym wyciszenie. Wam wszystkim też polecam dać sobie czas. Czy to relaksacja, czy joga, czy cokolwiek innego mającego uspokajać - na początku może wręcz bardziej rozdrażniać, ale nie ma się co tym przejmować, zupełnie normalna sprawa. Konsekwencja, konsekwencja, konsekwencja. Której mi w pewnym momencie zabrakło. Robiłem coraz większe przerwy i niestety między nimi wkradał się znów niepokój, wkradał się jakiś lęk - już nie taki jak kiedyś, ale się wkradał.

Więc kolejna rzecz, która jest ważna. Akceptacja epizodów. Żyje się komuś coraz lepiej, wraca do szeroko pojętej normalności i OPS! Znowu. Okej, niech wróci. Nie uczymy się przecież tutaj "jak unikać lęku i emocji" wręcz przeciwnie. Uczymy się jak sobie z nimi radzić, jak postrzegać, jak oglądać i puszczać wolno. Więc taki nawrót można potraktować jako świetną okazję do wykorzystania pojętej wiedzy w praktyce! Będzie 1,2, 3. W końcu emocje przestaną nas straszyć całkowicie i znikną. Na chłopski rozum - komuś zrobiło się duszno i od razu "zawał, karetka, notariusz!". No i benc, nerwica gotowa. Jeśli w swoim procesie wychodzenia ogarnie się mocno, ale ten stan jeszcze kiedyś wróci i on wykorzysta te swoje "zdolności" nabyte raz, drugi, kolejny, to już te niby duszności nie będą straszne. W końcu nie przyjdą już więcej, a na końcu wszystko będzie dobrze :)

Pulsometr - wracamy. Początkowo był fajny, dawał mi wiedzę, że moje serce pracuje normalnie przy wysiłku. Z czasem stał się przekleństwem, bo obserwowałem go jakby był piłką lecącą do obręczy przez całe boisko gdy wybrzmiała już syrena. Zakładałem go ciągle, przyglądałem się wynikom. W staniu, w leżeniu, po przysiadach, po wejściu po schodach. Koszmar, można wręcz powiedzieć, że natręctwo. Ja tego nie widziałem długo, na szczęście nie wszyscy są ślepi :DD I znowu - niby taka mała rzecz, niby nic, niby można przymknąć oko, ale tak naprawdę to nie! Wszystko, co jest kompulsją, co nas uspokaja, co pochłania nienaturalnie jest złe. Nie pozwala się do końca oswobodzić i odrzucić wszelkiej kontroli. Tak więc zrobiłem i to. Zacząłem jeździć na rowerze bez pulsometru, zacząłem się bawić z nerwicą tak, że skoro mam się bać pulsu to niech puls się boi mnie, czy da radę tak szybko bić jak ja będę pedałował. Wiecie co? No dał radę, ale ledwo :DD To jest to - ustawić się w pozycji gdzie emocja, taka pozytywna, taka chęć do normalnego życia podsunie nam momentalnie "pie.rdol to! i tak wegetujesz!" i zaryzykujemy na maksa by nauczyć się, że całe życie baliśmy się zejść do piwnicy, a tam przecież jest światło przy schodach.

You made me a, you made me a believer, believer
You break me down, you built me up, believer, believer
I let the bullets fly, oh let them rain
My life, my love, my drive, it came from
You made me a, you made me a believer, believer


Potem poszło już ekspresowo wręcz bym powiedział jak pociąg intercity :DD Czułem, że zdrowie jest już załatwione. Ale jak wiemy wszyscy hipochondria to zwykle przykrywka do emocji więc u mnie wraz z jej odejściem zaczęły wychodzić na dzień takie zwykłe, głupie problemy dnia codziennego. Kontakty z ludźmi, jakieś dziwne stresy przy załatwianiu spraw, telefonach. Nie było już wymówki. Nie podobało mi się to. Wiedziałem, że jak nic nie zrobię to znów tak zostanę (tak trochę wegetowałem między ogarnięciem emocji po raz 1szy a rejestracja na forum). Od czapy kupiłem więc bilety PKP do Torunia i zabukowałem nocleg. No, w końcu skoro można bać się spać samemu i spędzić samemu noc, to tym bardziej można jechać na wycieczkę gdy się nie ma lęku przed wycieczką ;luzz To było dziwne doświadczenie - niby się nie stresowałem aż tak, ale nie potrafiłem odnaleźć się w takiej konwencji wolnych 2 dni bez żadnego planu. W końcu zrozumiałem, że ja zapomniałem co to znaczy nic nie robić, nie mieć zmartwień. Szybko więc udałem się na bulwary, usiadłem i... i nic nie robiłem. Patrzyłem dobrą godzinę na Wisłę, bo mogłem. Reszta wyjazdu przebiegła już bez większych ekscesów i ciśnienia na cokolwiek.

Dwa dni później Kraków :DD W końcu trzeba było postawić kropkę nad "i" no i wypić to piwo, które gdzieś tam rzuciłem luźno obiecując. I to też są takie małe rzeczy. WIecie, jeśli mówicie coś sobie to możecie oszukać bardzo łatwo. Spróbujcie czasami takie deklaracje bez terminu wyrazić przy znajomych, przy bliskich. To jest zdecydowanie bardziej zobowiązujące. Jest szansa, że dostaniecie w pewnym momencie informacje zwrotną "no miało być piwo!" i znów (jak w przypadku roweru i HR) będzie ta iskierka "aa, walić to, wypiję!". Tak było u mnie, tak się stało, i poszło dalej. Rozmowy z niewiele starszą terapeutką też okazało się, że zdały efekt i w sumie to dopiero teraz to nieśmiało łączę, ale chyba dobrze to wtedy wykminiłem ^^ aaaa, pomyliłem daty biletów powrotnych :DD Przyszedłem na pociąg jakieś 8 godzin za wcześnie, usiadłem, przyszedł chłopak, potem dziewczyna. 3 osoby 2 miejsca. Ktoś się pomylił. Kto? Ja! Stres? Nie, żarty i z uśmiechem na ustach idę jeszcze obejść Kraków, bo poprzedniego dnia się nie udało. Można? Można, wystarczy chcieć i zostać trochę szturchniętym :DD

Jeszcze kilka miejsc udało mi się odwiedzić, kilka mam w bliższych bądź dalszych planach (ale takich pewnych ^^ ) i nie stresuję się nimi, a po prostu cieszę, że mam takie możliwości, że mam taką okazję. Na siłownię rzecz jasna też już wróciłem (znów zadziałała taka luźna deklaracja z sierpnia ;) )przebywanie w grupie osób, przebywanie sam na sam, nie robi to już na mnie wrażenia. Czuję się znów płynnie jak kiedyś. Ba! Nawet lepiej, bo jestem bogatszy o te wszystkie doświadczenia, które już za mną na szczęście.

Czy jestem już idealnie pozbawiony wszelkich nerwicowych odruchów? Pewnie nie, to się okaże jeszcze. Czy mnie to interesuje? Raczej nie. Czy na teraz coś mnie powstrzymuje gdzieś? Chyba nie. Dzięki ogromnemu szczęściu, serii przypadkowych, NIEPLANOWANYCH! decyzji których poskładania w całość nie mogłem przewidzieć, udało mi się odzyskać to, co w moim życiu do tej pory było najważniejsze. Co niestety mocno zaniedbałem przez egocentryzm, przez nerwice, przez własne zwlekanie i tłumaczenie. Czuję, że nic już więcej mi nie potrzeba, że trudne decyzje które są przede mną po prostu podejmę i niezależnie jaki będzie ich wynik po prostu skoryguję na ten wynik kolejne decyzje i tak dalej. Cieszę się po prostu, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. Oczywiście zawsze chce się więcej, ja też chcę więcej, ale teraz naprawdę pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy czy też lat mam przeświadczenie, że przy odpowiednim podejściu, odpowiedniej proporcji planowania do improwizacji i przy odpowiednim wsparciu wszystko można odwrócić. Nawet kiedy wydawałoby się, że jest to zadanie porównywalne z cofaniem kijem Wisły. Ogromnie długa droga, ogromnie ciężka praca momentami, ale i ogromnie duża satysfakcja i wdzięczność.

A czemu tak uważam? Bo mam za sobą taką a nie inną przeszłość, która pozwala mi patrzyć z optymizmem w przyszłość.
Have you ever felt...? :)

Last things last
By the grace of the fire and the flames
You're the face of the future, your future
izka
Hardcorowy "Ryzykant" Forum
Posty: 190
Rejestracja: 15 września 2018, o 16:51

3 listopada 2018, o 12:35

Wow. i w końcu doczekaliśmy się Twojej historii :) Warto przeczytac cały tekst.. I brac przykład z podejścia do życia !
Życiowe wyzwania nie powinny Cię paraliżować. Powinny pomóc Ci odkryć, kim naprawdę jesteś.  
Awatar użytkownika
bbea
Forumowy szyderca
Posty: 413
Rejestracja: 11 lutego 2018, o 11:25

3 listopada 2018, o 15:00

Wow, nie sądziłam ze taki post powstanie:) Ale bardzo mnie to cieszy ze jednak powstał, miło się czyta , z kilku powodów ;)
I oczywiście Ci gratuluje, ze tak zajebiscie to ogarnales!
Awatar użytkownika
Nipo
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 1545
Rejestracja: 10 sierpnia 2017, o 15:34

3 listopada 2018, o 15:17

Froom pisze:
2 listopada 2018, o 23:28
Have you ever felt the future is the past, but you don't know how...?
A reflected dream of a captured time, is it really now, is it really happening?


Have you? Ja kiedyś tak nie myślałem, żyłem z dnia na dzień nie zastanawiając się nad jakimś szerszym obrazem. Wszystko zaczęło się chyba nawarstwiać w okresie dorastania, czyli gdzieś w gimnazjum/liceum i zbierało latami. Zdarzało mi się robić głupie rzeczy pod wpływem emocji - ok, precyzując, to pod wpływem emocji pojawiały się plany. Niektóre sytuacje wychodziły fajnie i pozytywnie, w innych było gorzej i czasami ktoś mógł czuć się pokrzywdzony, ale nad tym starałem się nigdy nie myśleć i wychodziło mi to bardzo dobrze. Przecież to nie moja sprawa, prawda? Ucinałem więc jakiekolwiek emocje i sprawę uważałem za zamkniętą. Nie potrafiłem się źle czuć. Jeśli z jakiegoś powodu coś mnie smuciło, czułem się zawiedziony, czy w jakikolwiek inny sposób coś mnie dotykało moją (nie)naturalną reakcją było ignorowanie, zamiatanie pod dywan. Byłem w tym świetny. Dość powiedzieć, że dość bezstresowo przeszedłem kilka pobytów ojca w szpitalu, w tym 2 z gatunku "albo się uda, albo się nie uda". Wydaje mi się, że ogólnie potrafię być dość przekonujący - na moje nieszczęście nauczyłem się też być cholernie przekonujący dla samego siebie. Nie powiem, że nie korzystałem na tym - przez lata łatwo było lekko żyć. Wszystkie emocje pogrupowane, poodcinane od siebie żeby przypadkiem nie mogły się "połączyć" czy kumulować., w dodatku schowane gdzieś bardzo głęboko. Zawsze byłem gotowy się pośmiać, kogoś rozśmieszyć, iść na piwo, na kosza czy zwyczajnie się powłóczyć, ale ZAWSZE na wesoło, a na pewno NIGDY na smutno. Przy okazji postępowania tego procesu i upychania kolejnych doświadczeń z oznaczeniem "nieważne, co mnie to" stawałem się coraz bardziej cyniczny i zdystansowany od ludzi. Nie fizycznie, ale wszystkie relacje były płytkie - trzymałem się tego komfortu, który dawał mi brak jakiegokolwiek zaangażowania. Co bym nie zrobił, co ktoś by nie zrobił to mi by to zwyczajnie zwisało w moim "poukładanym" świecie emocji. Często zdarzało mi się wplątywać jakieś sarkastyczne elementy w wypowiedzi, w zachowanie, niby niewinnie, ale zachowując pewność, że ludzie też będą trzymać dystans. Nie zrozumcie mnie źle, lubiłem praktycznie wszystkich, nigdy nie miałem nigdy problemu z ludźmi. Oni mnie też raczej lubili, ale na zasadzie codziennych interakcji czy to w szkole czy pracy, jakiś wspólnego spędzania czasu "bo tak". Ważne dla dalszej części i naszego motta przewodniego jest to, że nie byłem taki dla absolutnie wszystkich. Zawsze była jedna, a czasem dwie osoby, które traktowałem inaczej, które były mi naprawdę bliskie i przy których mogłem być sobą w każdej postaci, którym bezgranicznie ufałem, ufam zresztą dalej, ale...

Don't know why I feel this way, have I dreamt this time, this place?
Something vivid comes again into my mind
And I think I've seen your face, seen this room, been in this place
Something vivid comes again into my mind


... przyszłość jest nieokreślona, a nic we wszechświecie nie jest stałe - wszystko płynie jak rzucił kiedyś Heraklit i dlatego 2,5 tysiąca lat później wciąż jakiś ja pamięta jego imię:) Przyszła pora na studia, wyprowadzkę z domu i poważne związki. Nie, nie dostałem z tego powodu żadnego stresu, nie zawalił mi się świat. Wszystko szło super - przynajmniej jakiś czas, a potem tak mi się tylko wydawało. Jednak zaczynały pojawiać się myśli i wątpliwości z gatunku "czy dobrze wybrałem studia?" "czy na pewno jestem szczęśliwy?" "kurcze, inni chyba funkcjonują trochę inaczej, może ja też powinienem?" Wtedy oczywiście je ignorowałem i uważałem za jakieś fanaberie, bo tak było. Byłem zadowolony ze studiów, życia, nie interesowali mnie inni. To były pierwsze podstępne próby nerwicowe. O ile wyrażanie pozytywnych emocji i uczuć przychodziło mi normalnie i nawet chyba całkiem oryginalnie :ups to wszelkie wątpliwości, smutki i obawy były wciąż zakopywane na samym dnie. Z czasem nie dość że dalej dystansowałem się od ludzi pomimo wielu możliwości i niemal idealnego życia, to stałem się obojętny na wszystko i wszystkich, nie widziałem radości ani sensu w niczym. Nie potrafiłem tego pojąć, pomimo usilnych prób, jak to się dzieje że mając właściwie wszystko co potrzebne człowiekowi - a nawet więcej - mi wciąż czegoś brakuje? Miałem mnóstwo zajęć, zainteresowań, miałem wypełniony czas dnia, ale co z tego? Teraz jak sobie pomyślę to czego bym nie robił to gdy ktoś pytał co robię odpowiadałem "nic" gdy ktoś pytał czy mam czas mówiłem "zawsze". Żyłem w takim zawieszeniu, w rutynie przez którą nie potrafiłem się przebić, bo niby jak? W dodatku sam? Przecież ze mną wszystko ok, przejdzie samo... Nie przechodziło, przy okazji już kilkuletni związek umarł śmiercią naturalną co oczywiste. Nawet mnie to nie obeszło ani trochę. Ot kolejna rzecz się stała w moim życiu. Przecież mnie NIC NIE RUSZA :DD No i coby nie przeciągać chyba tylko wystarczy dodać, że zaczęły pojawiać się jakieś bóle wszystkiego, ale na nie nigdy nie zwracałem uwagi. Zwalałem wszystko na karb siłowni i innych sportów, ale przez nie coraz częściej preferowałem siedzenie w domu. To powodowało (teraz to wiem) ogromny konflikt wewnętrzny - z jednej strony chciałem żyć, rozwijać się, robić fajne rzeczy i budować przyszłość. Z drugiej zamykałem się przed wszystkimi myśląc, że skoro tak jest "ok" to tak musi być normalnie, widocznie tak już jest i koniec. Zdarzało mi się czasami próbować podpytać, zagaić, że chyba coś jest nie tak ze mną i tym życiem, ale do tego przecież potrzeba emocji, które w jakiś sposób popchną to i pociągną dalej. U mnie ich nie było więc zaraz się przywoływałem do porządku i nawet gdybym chciał to nie miałem pojęcia jak o tym z kimkolwiek porozmawiać.

All my hopes and expectations, looking for an explanation
Have I found my destination? I just can't take no more
The dream is true, the dream is true
The dream is true, the dream is true


Było tylko coraz gorzej. Wszystkie moje plany na życie, które zdążyłem ułożyć i które mogłyby być tym czymś nagle się posypały. Nie, nie posypały się przez kogoś, nawet nie przeze mnie. Ba! One się w ogóle nie posypały - taki obraz był tylko w mej głowie. WSZYSTKIE zostały podważone na pewnym etapie i z niemalże wszystkich w jakiś sposób rezygnowałem lub nie kontynuowałem. Nie potrafiłem przecież się bać ani dołować - nie odczuwałem nic. Co więc było lekarstwem? Alkohol oczywiście. Choć na co dzień raczej nie piłem to zdarzało mi się kupić 2-3 butelki wina czy 10 piw i tak całe popołudnie czy nawet cały dzień popijać w nadziei, że coś się zmieni, że dokopię się do tych emocji. Tak było, ale nigdy na 100%. Często czułem w takim stanie ulgę, ale nigdy do tego stopnia by wyciągnąć do kogoś rękę z bezpośrednią prośbą o pomoc. Choć kilka razy było blisko naprawdę, ale czegoś zabrakło - a to zły timing, a to jakieś nieporozumienie, a to jeszcze jakieś inne. W każdym razie sam siebie za te próby ganiłem, niemalże autosabotowałem. Nie chciałem zawracać głowy, tłumaczyłem, że przecież inni mają gorzej niż ja i żyją to co ja mam pajacować. No i przy dźwiękach strun dopijałem co miałem po czym kładłem się spać. W moim życiu nie było już nic prawdziwego, byłem wydmuszką wyprutą z emocji, uczuć, chęci. Działałem jak robot ukrywając, że tak naprawdę od środka chciałbym to wszystko rzucić i zniknąć - co nawiasem mówiąc też namiętnie krytykowałem przed sobą. Wpadłem w błędne koło - wszystko co robiłem robiłem po to, by "wyzdrowieć" poczuć coś prawdziwego, by poczuć cokolwiek. Że robię coś, co ma sens, co ma wartość. I jak ostatni idiota zamiast zacząć tam gdzie coś prawdziwego miałem i czułem to zacząłem od tego uciekać, bo przecież "każdy ma swoje życie i lepiej jak pomęczę się sam". Mniej więcej wtedy zrozumiałem, że mój koszmar to jednak jawa.

http://www.youtube.com/watch?v=WEQnzs8wl6E

Od tego momentu wyglądało to mniej więcej tak, jak pięknie śpiewa nieumiejący jeszcze śpiewać Hetfield. To była ostatnia prosta na studiach więc zajęć było coraz mniej, kontakt z ludźmi coraz mniejszy. Ja już nie pracowałem nigdzie a dodatkowo jeszcze starałem się wszystko robić sam. Długo to nie potrwało, w pewnym momencie przestałem się starać, a dni zaczęły się zlewać w jedno. Byłem raz w tygodniu na uczelni oczywiście tam byłem "przeszczęśliwy", potem powrót do domu i marazm. Doprowadziłem się z czasem do stanu gdzie głupio było mi wychodzić z domu nawet do sklepu, nie mówiąc już o siłowni czy jakimś graniu. Sport poszedł całkowicie w odstawkę i zgadnijcie co? No nawet mi szkoda nie było po tylu latach. Ot kolejna rzecz z życia wykreślona. Co musiałem to robiłem, a jak nie musiałem to unikałem. I tak było to pozbawione celu, ale

W tę pustkę musiało coś się wkraść więc pojawiła się hipochondria. Przerobiłem bardzo dużo rzeczy: od zwykłych zatok i kręgosłupa, przez płuca, żołądek, wątrobę, jelita, zakrzepicę, jamę ustną, zęby skończywszy na sercu. Nawet chwilowo "było coś" z głową. Znaczy z głową było, ale nie tak :DD Trochę się nachodziłem po lekarzach, duuużo im zostawiłem, ale trudno. Oczywiście schemat ciągle ten sam - byle badziewie, internet, lęk, szybko wizyta, badanie - uffff. I zastanowienie, po co to było? Potem kolejne itd. Czekanie na wizytę i na słowa lekarza to oczywiście było zgrzytanie zębami, powinien być płać i rozpacz, ale ja przecież chodziłem jak robot i lęk odczuwałem, ale go wciąż blokowałem w dużej mierze. Ale wszystko okazywało się, że jest dobrze. Okej, ja po tym to zaraz ignorowałem. Organizm dawał mi znać, że coś jest gdzieś nie tak, a że ze zdrowiem było ok to musiało chodzić o emocje. Tylko ja jeszcze wtedy tego nie widziałem, nie rozumiałem. Jak mogłem, skoro od lat wszystkie niepodobające mi się emocje zakopuję skrupulatnie? Taką sobie właśnie zgotowałem przyszłość tą moją przeszłością. Już wierzycie, że to przeszłość jest przyszłością? ;)

Objawów tutaj nie ma i nie będzie. Po co? Jak już jesteście na forum to wiecie, że jest multum osób z takimi samymi objawami jak Wy, a do tego akurat TY nie jesteś wyjątkowy/a. Masz badania, masz nerwicę jak inni. Nie ma żadnego "ale..." "no bo jednak...." czy "niby tak...". Nie ma! To są zapalniki, które tylko ten stan u nerwicowców, zwłaszcza chyba hipochondryków podsycają jak oliwa ogień. No więc objawów brak, chociaż "miałem" ich sporo. Objawy są nieważne, ważne jest tylko podejście do nich. Nie interesuje mnie i Ciebie też nie powinno czy masz szybkie bicie serca czy bolący żołądek. Zasada jest jedna - zaakceptować i ignorować. Zobaczcie na to: wszyscy mamy bliskich. Żonę, męża, narzeczonego, dzieci itd. Często mówimy, że kochamy je nad życie, że wszystko byśmy dla nich zrobili. I co z tego wychodzi? Co, kochamy nad życie taką osobę i co, jak przyjdzie ból głowy to nie zabierzemy dziecka na jakąś zabawę do szkoły czy kolegi? Dostaniecie wyższego pulsu, dezorientacji i zrezygnujecie z wyjazdu na weekend z żoną? Cholera, co to za podejście i wymówki? Macie zamiar unikać życia i pozwalać żeby nerwica jeszcze Wami rządziła i Waszymi bliskimi poprzez Was? "Kochanie, ja to dla Ciebie bym wszystko zrobił!" mówiliście pewnie nie raz słysząc jakąś pochwałę bądź zdziwienie. No i co? Wszystko? A nie potraficie zignorować bólu brzucha nerwowego? Otępienia przed spotkaniem rodzinnym/z przyjaciółmi? Trochę słabo :P

First things first
I'ma say all the words inside my head
I'm fired up and tired of the way that things have been, oh ooh


W pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie STOP! I ja też doszedłem do wniosku, choć na początku nieśmiało i na pewno bez przekonania - jak wielu tutaj. Takie życie to nie życie - chcę coś zmienić, trzeba skończyć tę śmieszno-gorzką karuzelę. Zacząłem szukać w internecie informacji o nerwicach, bo przypomniało mi się, że wśród nowotworów, dżumy i pojedynczych przypadkach ciekawych chorób gdzieś przewinęło mi się takie określenie jak "nerwica wegetatywna". Szukałem dużo, czytałem dużo, trafiłem do różnych miejsc w internecie. Trafiłem też na to forum i na nagrania chłopaków. Zanim zacząłem coś z tym robić, a nie tylko bezsensownie czytać wypowiedzi innych i się uspokajać na siłę minęło oczywiście kilka tygodni w ciągu których miałem dalej śmieszne jazdy typowe dla hipochondryka. Znudziło mi się to, gdzieś do głosu doszło moje bardzo racjonalne "ja". Zacząłem wychodzić z domu bez powodu, co wcześniej było abstrakcją. Czas ruszyć do przodu i się nie rozczulać, ale żeby ruszyć i zrobić to w pełni świadomie trzeba by mieć jakiś fundament, a nie bezwładne targanie emocjami od lęku przed śmiercią, chorobą po zupełną obojętność własnego istnienia i chęcią uderzania głową w ścianę z bezradnośći.

Brałem więc ze sobą pogadanki nerwicowe Wiktora i Hewada, szedłem do lasu obserwując drzewa i niebo. Nie od początku było idealnie. Byłem rozproszony, poddenerwowany, niepewny. Często w drodze zadawałem sobie pytanie "po co ja to robię?" "a jeśli jestem chory, to marnuję czas tylko". [ tu mały przerywnik - nawet gdybym był chory to nie, nie marnowałem czasu. Czas marnowałem leżąc w łóżku i zastanawiając się nad tymi durnotami ]. Coś tam zrozumiałem z tych pogadanek. Ogólnie potwierdzenie, że muszę się opanować i uspokoić.
Kolejnym punktem na mojej drodze stały się nagrania relaksacyjne oraz nauka oddychania przeponą. Treningi są super, zwłaszcza te, które proponują Wam napinanie i rozluźnianie mięśni. W stresie nasze mięśnie samoistnie są przykurczone i napięte (co wiele osób odczuwa później w formie bolesnych przykurczy i przemęczenia) i trudno coś z tym zrobić. Cały myk polega na tym, że jeśli będziemy spinać po kolei całe ciało, a potem świadomie te mięśnie rozluźniać to oszukujemy nasz mózg poniekąd podsuwając mu, że znajdujemy się w stanie relaksu ;) Mega fajna sprawa. Drugim aspektem takich treningów autogennych jest zrozumienie siły swojego umysłu. Mi to bardzo pomogło kiedy zauważyłem, że skupieniem mogę wytworzyć w ręku uczucie ciepła, ciężkości itp. Więc czemu mózg sobie nie może wytworzyć uczucia duszności, bólu, kłucia? No może jak najbardziej i to był jeden z małych przełomów
[ tu przykładowy link https://www.youtube.com/watch?v=DAxYabx1ELQ]
Starałem się, albo nie, miałem zawsze przy sobie te nagrania w kilku wersjach, miałem też muzykę relaksacyjną. Słuchałem jej zawsze i wszędzie kiedy się dało. W drodze na uczelnie, do lekarza, na spacerach, idąc do sklepu. Bo najważniejsze w tym wszystkim jest to, by być konsekwentnym i uczciwym wobec siebie.

Po jakimś czasie poszedłem na terapię. Wybór padł na poznawczo-behawioralną. Akurat miałem ciut lepszy czas więc stwierdziłem, że chcę by tym terapeutą był ktoś niewiele starszy ode mnie. Nie chciałem chodzić do jakiejś starszej pani czy pana, którzy dawaliby jakieś poczucie bezpieczeństwa, mądrości, czegokolwiek. Chciałem nauczyć się rozmawiać o problemach z kimś, kto równie dobrze mógłby siedzieć ze mną przy piwie ( którego nie piłem btw przez ponad 1,5 roku ze strachu o serce, żeby było zabawniej :DD ). Początki były trudne, krępowałem się, mówiłem zdawkowo, nie potrafiłem pozbyć się kontroli nad sytuacją i tej maski, że wszystko mam pod kontrolą, ale po 2-3 spotkaniach się udało. Rozmawialiśmy o tym co robiłem przez poprzedzający tydzień, jakie towarzyszyły temu emocje. "Rozliczałem się" przy okazji z działań we własnym zakresie, opowiadałem o nowych pomysłach na ruszenie dalej. Tak naprawdę rozliczałem się przed sobą, ale w takiej oficjalnej formie. Bo terapia to nie jest magiczna pigułka, terapeuta nie jest czarodziejem. Jest z Wami tylko godzinę w tygodniu, pozostałe 167 spędzacie sami ze sobą. To wtedy jest czas na to żebyśmy pracowali, utrwalali te schematy i te reakcje, o których mówimy w gabinecie. Bez tego terapia będzie nieskuteczna, bo tam uczymy się często od nowa jak żyć, a uczymy się życia po to... żeby żyć przecież właśnie.
Na terapię chodziłem jakieś 5 miesięcy. Sprawę hipochondrii w duuuużej mierze udało się zamknąć już po około 3. Postanowiłem zostać i pracować nad niechęcią i niepewnością co do ludzi, nad nerwowością wplątaną w każdy aspekt mojego życia, która mnie wkurzała. Nic z tego nie wyszło - nie potrafiłem się za to zabrać. Z terapii zrezygnowałem z powodu braku czasu, miałem do niej wrócić jak już będę wyrabiał czasowo, ale...

... ale natłok pracy spowodował, że zupełnie o tym zapomniałem. Goniący czas w dodatku wyzwolił mnie od perfekcji i choć wszystko ostatecznie wyszło rewelacyjnie, to nie było tego chorego myślenia i analizowania końca jeszcze przed początkiem. Zmęczony umysł musiał odpocząć i jakoś tak wyszło, że wsiadłem na rower. Raz, drugi, trzeci. Krótkie 5-8 kilometrowe przejażdżki wolnym tempem, bo wiadomo, że strach :DD W dodatku zawsze z pulsometrem, bo jak wiadomo on chroni przed zawałem i takie tam (jak coś to nie xd) chociaż do niego jeszcze wrócimy. Wrzuciłem ten rower jako dość regularny wysiłek. To też każdemu polecam. Nieważne czy będzie to spacer, rozciąganie, rower czy bieganie. Wysiłek fizyczny zawsze jest fajny. Wyzwala endorfiny, pozwala się zapomnieć, a co najważniejsze... męczy! Tak, bo nagle okazuje się, że można być zmęczonym i przeżyć! To taka kolejna bariera, granica której przełamanie prędzej czy później będzie konieczne więc po co czekać? Jest takie fajne powiedzenie żeby nie rezygnować z celu, który wymaga czasu, bo czas i tak upłynie. Tu jest podobnie, nie ma sensu odwlekać czegoś, co i tak musi się stać, bo tylko życie ucieka.

No, apropos czasu to chciałbym też poruszyć pewną kwestię, która według mnie jest przez wielu dziwnie postrzegana. Mianowicie chodzi o stwierdzenie, że każdy ma swój czas i nie można na siebie nakładać presji czasu. Z czym się oczywiście w 100% zgadzam. Każdy ma za sobą inną przeszłość (która jest przyszłością :P) więc jego zapanowanie nad wpojonymi schematami może trwać dłużej bądź krócej. Zgoda. Tak samo nie można na siebie narzucać presji czasu, że dojdziemy do ładu i składu do XXX, bo tego nie wiemy i nie potrafimy ocenić. W dodatku jest to sprzeczne z akceptowaniem, które ja rozumiem jako "ok, tak się czuję i będę się czuć nie wiadomo ile, ale przejdzie. Może być". ALE! to nie oznacza, że ten czas ma stać się wymówką. Bo w tym całym powiedzeniu przecież nie ma nigdzie wzmianki, że można nic nie robić, albo uparcie powielać złe nawyki i tłumaczyć, że "każdy ma swój czas". Jeśli ktoś notorycznie wertuje google w poszukiwaniu objawów chorób i mówi, że widocznie nie jest jego czas to to jest robienie sobie szkody. Spójrzcie ile osób odburzonych w swoich wpisach umieszcza coś w stylu "gdybym tylko wiedział wcześniej!" "gdybym zaczęła wcześniej i nie zmarnowała tyle czasu!" Czekanie na efekty i proces wychodzenia jest czasowo nieokreślony, ale odkładanie działania i tłumaczenie tym czasem... nikt tego nikomu niby nie zabroni, ale no to nie pomaga i służy za kolejne "ale".

Przypomniałem sobie o forum "gdzie były te nagrania całe" jakoś w lipcu tego roku gdy byłem już w całkiem unormowanym stanie emocjonalnym, nie zdarzały mi się wizyty u lekarzy już od dawna, nie zaprzątały mi głowy dzień w dzień myśli o zdrowiu. Zarejestrowałem się, przypadkowo wszedłem którejś nocy na czat iii już wtedy gdzieś po trochu powinienem zrozumieć, że w życiu nie można wszystkiego zaplanować z czym wielu z nas ma problem. W każdym razie zarejestrowanie się tutaj z perspektywy ostatnich wydarzeń chyba muszę uznać za jedną z najważniejszych decyzji w życiu, ale przecież tego nie zaplanowałem, nie wiedziałem, NIE MOGŁEM! Chcemy wszystko robić idealnie, bez wątpliwości, a tak się nie da. Każda decyzja rodząca 2 wyjścia da też wątpliwości - nie można się ich bać. Jeśli decyzja nie pozostawia wątpwliości to A) jest no brainerem B) jest nieważna. No więc my jako ludzie żyjemy w rozbudowanym systemie emocji, znajomości, milionów czynników od nas niezależnych. Jedyne co my możemy to dostosować się do tych, na które wpływu nie mamy i wyciągnąć z nich jak najwięcej :) Stąd lekka aluzja do hipochondryków, że skoro jesteście zdrowi to nie siedźcie w domu zamknięci na 4 spusty jakbyście nie mieli nóg i nie mogli chodzić :DD

Ok, u mnie została już sprawa w większości ogarnięta. Myślałem, że całkiem, ale nie do końca. Okazało się, że rower ok, ale na siłownię wrócić się bałem, a przełamać lęk przed alkoholem było trudno. Więc wolny nie byłem, ale chyba też nie byłem jeszcze gotowy. Nie mój czas ;) ale na siłownię hej! Nie na to żeby nie pracować. Spróbowałem więc regularnej jogi - ot mały wysiłek fizyczny i mentalne ogarniecie. Na początku nuda, zniechęcenie, ale jak to spod sztangi na matę (a raczej koc gruby :D ) ? Ale nie przestałem, znalazłem w tym wyciszenie. Wam wszystkim też polecam dać sobie czas. Czy to relaksacja, czy joga, czy cokolwiek innego mającego uspokajać - na początku może wręcz bardziej rozdrażniać, ale nie ma się co tym przejmować, zupełnie normalna sprawa. Konsekwencja, konsekwencja, konsekwencja. Której mi w pewnym momencie zabrakło. Robiłem coraz większe przerwy i niestety między nimi wkradał się znów niepokój, wkradał się jakiś lęk - już nie taki jak kiedyś, ale się wkradał.

Więc kolejna rzecz, która jest ważna. Akceptacja epizodów. Żyje się komuś coraz lepiej, wraca do szeroko pojętej normalności i OPS! Znowu. Okej, niech wróci. Nie uczymy się przecież tutaj "jak unikać lęku i emocji" wręcz przeciwnie. Uczymy się jak sobie z nimi radzić, jak postrzegać, jak oglądać i puszczać wolno. Więc taki nawrót można potraktować jako świetną okazję do wykorzystania pojętej wiedzy w praktyce! Będzie 1,2, 3. W końcu emocje przestaną nas straszyć całkowicie i znikną. Na chłopski rozum - komuś zrobiło się duszno i od razu "zawał, karetka, notariusz!". No i benc, nerwica gotowa. Jeśli w swoim procesie wychodzenia ogarnie się mocno, ale ten stan jeszcze kiedyś wróci i on wykorzysta te swoje "zdolności" nabyte raz, drugi, kolejny, to już te niby duszności nie będą straszne. W końcu nie przyjdą już więcej, a na końcu wszystko będzie dobrze :)

Pulsometr - wracamy. Początkowo był fajny, dawał mi wiedzę, że moje serce pracuje normalnie przy wysiłku. Z czasem stał się przekleństwem, bo obserwowałem go jakby był piłką lecącą do obręczy przez całe boisko gdy wybrzmiała już syrena. Zakładałem go ciągle, przyglądałem się wynikom. W staniu, w leżeniu, po przysiadach, po wejściu po schodach. Koszmar, można wręcz powiedzieć, że natręctwo. Ja tego nie widziałem długo, na szczęście nie wszyscy są ślepi :DD I znowu - niby taka mała rzecz, niby nic, niby można przymknąć oko, ale tak naprawdę to nie! Wszystko, co jest kompulsją, co nas uspokaja, co pochłania nienaturalnie jest złe. Nie pozwala się do końca oswobodzić i odrzucić wszelkiej kontroli. Tak więc zrobiłem i to. Zacząłem jeździć na rowerze bez pulsometru, zacząłem się bawić z nerwicą tak, że skoro mam się bać pulsu to niech puls się boi mnie, czy da radę tak szybko bić jak ja będę pedałował. Wiecie co? No dał radę, ale ledwo :DD To jest to - ustawić się w pozycji gdzie emocja, taka pozytywna, taka chęć do normalnego życia podsunie nam momentalnie "pie.rdol to! i tak wegetujesz!" i zaryzykujemy na maksa by nauczyć się, że całe życie baliśmy się zejść do piwnicy, a tam przecież jest światło przy schodach.

You made me a, you made me a believer, believer
You break me down, you built me up, believer, believer
I let the bullets fly, oh let them rain
My life, my love, my drive, it came from
You made me a, you made me a believer, believer


Potem poszło już ekspresowo wręcz bym powiedział jak pociąg intercity :DD Czułem, że zdrowie jest już załatwione. Ale jak wiemy wszyscy hipochondria to zwykle przykrywka do emocji więc u mnie wraz z jej odejściem zaczęły wychodzić na dzień takie zwykłe, głupie problemy dnia codziennego. Kontakty z ludźmi, jakieś dziwne stresy przy załatwianiu spraw, telefonach. Nie było już wymówki. Nie podobało mi się to. Wiedziałem, że jak nic nie zrobię to znów tak zostanę (tak trochę wegetowałem między ogarnięciem emocji po raz 1szy a rejestracja na forum). Od czapy kupiłem więc bilety PKP do Torunia i zabukowałem nocleg. No, w końcu skoro można bać się spać samemu i spędzić samemu noc, to tym bardziej można jechać na wycieczkę gdy się nie ma lęku przed wycieczką ;luzz To było dziwne doświadczenie - niby się nie stresowałem aż tak, ale nie potrafiłem odnaleźć się w takiej konwencji wolnych 2 dni bez żadnego planu. W końcu zrozumiałem, że ja zapomniałem co to znaczy nic nie robić, nie mieć zmartwień. Szybko więc udałem się na bulwary, usiadłem i... i nic nie robiłem. Patrzyłem dobrą godzinę na Wisłę, bo mogłem. Reszta wyjazdu przebiegła już bez większych ekscesów i ciśnienia na cokolwiek.

Dwa dni później Kraków :DD W końcu trzeba było postawić kropkę nad "i" no i wypić to piwo, które gdzieś tam rzuciłem luźno obiecując. I to też są takie małe rzeczy. WIecie, jeśli mówicie coś sobie to możecie oszukać bardzo łatwo. Spróbujcie czasami takie deklaracje bez terminu wyrazić przy znajomych, przy bliskich. To jest zdecydowanie bardziej zobowiązujące. Jest szansa, że dostaniecie w pewnym momencie informacje zwrotną "no miało być piwo!" i znów (jak w przypadku roweru i HR) będzie ta iskierka "aa, walić to, wypiję!". Tak było u mnie, tak się stało, i poszło dalej. Rozmowy z niewiele starszą terapeutką też okazało się, że zdały efekt i w sumie to dopiero teraz to nieśmiało łączę, ale chyba dobrze to wtedy wykminiłem ^^ aaaa, pomyliłem daty biletów powrotnych :DD Przyszedłem na pociąg jakieś 8 godzin za wcześnie, usiadłem, przyszedł chłopak, potem dziewczyna. 3 osoby 2 miejsca. Ktoś się pomylił. Kto? Ja! Stres? Nie, żarty i z uśmiechem na ustach idę jeszcze obejść Kraków, bo poprzedniego dnia się nie udało. Można? Można, wystarczy chcieć i zostać trochę szturchniętym :DD

Jeszcze kilka miejsc udało mi się odwiedzić, kilka mam w bliższych bądź dalszych planach (ale takich pewnych ^^ ) i nie stresuję się nimi, a po prostu cieszę, że mam takie możliwości, że mam taką okazję. Na siłownię rzecz jasna też już wróciłem (znów zadziałała taka luźna deklaracja z sierpnia ;) )przebywanie w grupie osób, przebywanie sam na sam, nie robi to już na mnie wrażenia. Czuję się znów płynnie jak kiedyś. Ba! Nawet lepiej, bo jestem bogatszy o te wszystkie doświadczenia, które już za mną na szczęście.

Czy jestem już idealnie pozbawiony wszelkich nerwicowych odruchów? Pewnie nie, to się okaże jeszcze. Czy mnie to interesuje? Raczej nie. Czy na teraz coś mnie powstrzymuje gdzieś? Chyba nie. Dzięki ogromnemu szczęściu, serii przypadkowych, NIEPLANOWANYCH! decyzji których poskładania w całość nie mogłem przewidzieć, udało mi się odzyskać to, co w moim życiu do tej pory było najważniejsze. Co niestety mocno zaniedbałem przez egocentryzm, przez nerwice, przez własne zwlekanie i tłumaczenie. Czuję, że nic już więcej mi nie potrzeba, że trudne decyzje które są przede mną po prostu podejmę i niezależnie jaki będzie ich wynik po prostu skoryguję na ten wynik kolejne decyzje i tak dalej. Cieszę się po prostu, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. Oczywiście zawsze chce się więcej, ja też chcę więcej, ale teraz naprawdę pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy czy też lat mam przeświadczenie, że przy odpowiednim podejściu, odpowiedniej proporcji planowania do improwizacji i przy odpowiednim wsparciu wszystko można odwrócić. Nawet kiedy wydawałoby się, że jest to zadanie porównywalne z cofaniem kijem Wisły. Ogromnie długa droga, ogromnie ciężka praca momentami, ale i ogromnie duża satysfakcja i wdzięczność.

A czemu tak uważam? Bo mam za sobą taką a nie inną przeszłość, która pozwala mi patrzyć z optymizmem w przyszłość.
Have you ever felt...? :)

Last things last
By the grace of the fire and the flames
You're the face of the future, your future
Super Tomasz!!Gratulacje :)
Awatar użytkownika
Juliaaa78569
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 569
Rejestracja: 27 kwietnia 2018, o 16:25

3 listopada 2018, o 15:30

Woow!
Froom, niezwykle inspirująca historia 😇
menago49
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 398
Rejestracja: 26 lutego 2018, o 11:32

3 listopada 2018, o 16:06

No to gratki ,powodzenia na; nowej drodze ZYCIA; Tylko wracaj do nas ale jako odburzony z dobra rada slowem wsparciem .CZESC
Awatar użytkownika
Halka
Odważny i aktywny forumowicz
Posty: 457
Rejestracja: 18 czerwca 2017, o 21:29

3 listopada 2018, o 17:19

Przeczytałam i to dokładnie:) Ciesze sie że odzyskałeś emocje , wygrałeś życie i dalszego życze jego doświadczania
Awatar użytkownika
Agata123
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 64
Rejestracja: 17 sierpnia 2018, o 17:39

3 listopada 2018, o 17:53

Kolejna historia do wydruku i inspiracji!!! Dziękuję
Bo życie jest po to żeby żyć...
Awatar użytkownika
schanis22
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 2199
Rejestracja: 17 września 2015, o 00:28

3 listopada 2018, o 18:44

Piękny wpis ! :lov: Gratuluję i podziwiam :lov:
W zdrowym ciele zdrowy duch , zdrowa głowa zdrowy brzuch.
Nerwica jest małą ściemniarą francą , wróblicą cwaniarą . Plącze nam nogi i mówi idż ! Wkręceni w zgubną nić .
Świata nie naprawisz - napraw siebie .
IceTea
Świeżak na forum
Posty: 142
Rejestracja: 26 kwietnia 2017, o 22:03

3 listopada 2018, o 19:26

Super wpis, a przy okazji tymi klasykami przypomniałeś mi moją młodość :D
Bo w tym jest rzeczy sedno, że jest mi wszystko jedno
ODPOWIEDZ