Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Eksplozja gniewu. Toksyczna rodzina. Decyzja o urwaniu kontaktu.

Być może miałeś jakieś nieciekawe przeżycia, traumę i chcesz to z siebie "wyrzucić"?
Albo nie znalazłeś dla siebie odpowiedniego działu i masz ochotę po prostu napisać o sobie?
Możesz to zrobić właśnie tutaj!

Rozmawiamy tu również o naszych możliwych predyspozycjach do zaburzeń, dorastaniu, dzieciństwie itp.
ODPOWIEDZ
jajko
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 89
Rejestracja: 14 marca 2016, o 07:14

8 lipca 2020, o 20:34

Cześć.

Nie jestem pewna, chyba ten post ma mieć dla mnie charakter terapeutyczny. Mam nadzieję również, że skłoni do dyskusji - być może jest ktoś kto miał podobna sytuację (mam na myśli głównie tę rodzinną) i będzie uprzejmy podzielić się swoim doświadczeniem i może coś doradzi/opowie.

Wezbrała we mnie ogromna złość. Złość i gniew jakich dotąd w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Jeśli ktoś prześledzi moje posty, dowie się, że moja sytuacja rodzinna była trudna. Nie było biedy czy głodu, w zamian tego wychowywałam się w emocjonalnej patologii, gdzie tzw. "miłość" była synonimem przemocy z dorobioną filozofią. Dopiero teraz potrafię to nazwać, potrzebowałam na to jednak wiele długich i trudnych dla mnie lat.

Jestem przed 30stką. Od zawsze byłam w serduszku takim ponuraczkiem, nie rozumiałam skąd się to bierze. Natomiast nerwica i ciągła derealizacja jest przy mnie od około 4 lat, czy 5. Tak naprawdę, to już nawet nie pamiętam. Przyszło z masą somatów, które trzymają się kurczowo i nie chcą odejść. Znacie to z pewnością. Classic case. Mam za sobą 2 lata terapii, ktora dawała jakieś tam całkiem wymierne efekty. Jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, że poszły jak krew w piach. Otworzyły mi się oczy, przyszła świadomość krzywdy, a przede wszystkim PEWNOŚĆ tej krzywdy, którą poddawałam przez lata pod wątpliwość, bo wierzyć mi się nie chciało gdzieś w głębi duszy, że własna rodzina, własna matka mnie po prostu nie kocha.

A potem przyszła złość, złość na to, co się przez to ze mną dzieje, że te rany są tak głęboko, że stanowią o moim życiu, że są większe ode mnie i mnie niszczą.

Matka ultra-wierząca, ojciec nie mający nic do powiedzenia, "lepsze" rodzeństwo, które uzurpuje sobie prawdo do traktowania mnie jak śmiecia, bo przeciez przykład idzie z góry. Całe życie moja indywidualność, odmienność charakteru i tożsamość była tłumiona, wyśmiewana, zastraszana. Nie mówię tu o czymś wyjątkowym, nie jestem wybitnie ekscentryczna. Mówię o podstawowych prawach. "Miłość" warunkowa, sprzeczne informacje, sprzeczne sygnały. W imię idei, bo tak trzeba, bo nie pyskuj. Coś takiego jak własne zdanie było tępionew zarodku, nie wspomne o jego poszanowaniu. Jednak była we mnie zawsze niezgoda na tego typu praktyki i zawsze starałam się o to moje "ja" walczyć. Tym samym świadomie lub i nie już "za młodu" podjęłam decyzję o zostaniu czarną owcą. Moja matka ma osobowość chorą, narcystyczną, agresywną. Musi być w centrum. W tym kosciele to już prawie mieszka, uważa się za świętą. Szczerze, to wiecej czasu spędzała tam niż z rodziną. Jako nastolatka potrafiłam mieć to jeszcze głęboko. Z czasem było coraz trudniej, bo im życie stawało się poważniejsze, tym odpowiednio większe rany były mi zadawane. Szambo musiało kiedyś wybić i tak się stało.

Gdybym miała opisywać wszystkie patologiczne sytuacje, nie starczyłoby tygodnia. Jednak opiszę krótko kilka scenek z życia:
* Potrafiła karać mnie milczeniem przez tydzień, ponieważ nie poszłam w niedzielę do spowiedzi
* Uderzyła mnie po tym jak rozstałam się z chłopakiem (miałam 20 lat), ponieważ według niej była to oznaka braku szacunku do niej, gdyż ona jako matka zdążyła się juz w tą relację jako potencjalna przyszła teściowa zaangażować
* Pewnego roku wybierałam się na alternatywne święta za granicą. Jednego dnia kupuje ze mną ciuchy na wyjazd. Drugiego drze się w niebogłosy: brak szacunku, jak jej święta będą wyglądać. Pamiętam jak dziś: to przez Ciebie cierpię, jesteś moim krzyżem.
*skarżyłam się na chwilowe złe samopoczucie, bez słowa wstała i wyciągnęła z szuflady wszystkie wyniki/diagnozy/badania, podstawiając mi powoli każdą jedną pod nos. ona ma ZAWSZE gorzej.

Tylko ja nikomu krzywdy nie robię. Samo moje istnienie wystarczy.

Jest przy tym obrzydliwie pasywnie-agresywna. Cedzi przez zęby, używa dużych słów. Każdy przejaw indywidualności, czyli czegoś, do czego każdy człowiek ma prawo, jest w jej oczach brakiem szacunku. Ona zawsze ma prawo powiedzieć wszystko. Ma prawo zranić, ponieważ jest matką. Nie zgadzasz się ze mna? Nie jesteś pod butem? To znaczy, że mnie nie kochasz.

Jakiś czas temu za namową terapeutki podjęłam się konfrontacji. Wyjawić moje problemy, porozmawiać szczerze o tej relacji. Zero empatii. Zero zainteresowania, zimny i agresywny dystans. Usłyszałam, że ona nie ma sobie nic do zarzucenia. Wyparła się wszystkiego, probowala mnie ośmieszyć, wmówić ze to wszystko wynik dzieciecej fantazji. Awantura. Trzasnęłam drzwiami. Kontakt zerwany na kilka dlugich miesiecy. Potem przepraszała mnie na kolanach. Teraz juz wiem, ze to był kolejny cyrk.

Ale zyłam tak sobie dalej. Byly czasy lepsze, gorsze, jednak starałam się zaakceptować fakt, że matka jest trudna.

Jednak ostatnio coś "pierdolło". W ogóle ten rok to jest do dupy jakiś. Ta korona mnie dojechała psychicznie konkretnie. Miałam jakieś ceregiele ze zdrowiem, ogólnie to moje samopoczucie można było porównać do zaschnietego krowiego kloca w polu. Ból całego ciała, ból istnienia. Stres mnie zjadł. Potem lekko wydobrzałam. W tym czasie jednak nasze relacje się trochę ociepliły. A że mieszkam daleko, to mnie k*rwa tak znieczuliło i uśpiło moją czujność o czym miałam się później przekonać. A myślałam, że w końcu będzie zmiana. Och, jak ja się pomyliłam to tylko Bóg jeden wie.

Jechałam do Polski w odwiedziny szczesliwa, świeżo zaręczona, plany na przyszłość, dom, drzewo, pies, kot. Gotowa się podzielić dobrymi wieściami z najbliższymi. Wszyscy inni przyjaciele/rodzina zachwyceni. Tylko moja rodzina, wkur*ona tak, że nawet nie potrafią tego ukryć. Usłyszeć od własnej matki, że Twoje wesele to dla niej żadne wydarzenie rodzinne jest dość nieciekawym przezyciem. Sytuacja tak eskalowała, zwrot akcji jak w filmie, że skończyło się wyzwiskami od szatanów, zniewagami w kierunku narzeczonego, jego bliskich (nie znają się, na oczy się nie widzieli), wmawianiem kłamstw, udawaniem zawału. Tylko, że ja nie wiem o co jej chodzi i dlaczego. To było tak absurdalne i przykre, że po wyjściu stamtąd na dobre 2 godziny brakło mi tchu. Emocje.

Finał jest taki, że otworzyło mi to oczy, że to się nigdy nie zmieni i na szali stawiam albo kontakt z matką albo moje dobre samopoczucie. I nie tylko psychiczne. Jestem wściekła, bo tyle pracy przez jeden moment poszło w zapomnienie. Jestem wściekła, bo to jest ode mnie za duże i tracę nadzieję, że kiedykolwiek pozbędę się tego życia z nerwicą. Jestem wściekła, że przez to realnie cierpię fizycznie: mam zepsute plecy od chronicznego napięcia mięsniowego. Jestem wściekła, bo czuje się źle we własnej skórze. Jestem wściekła, bo ledwo żyję. Doszło do mnie w końcu dlaczego moja okrutna matka taka jest i to jest najbardziej bolesne. Rodziny na ślubie nie będzie, nie chcę ich tam. Jednak poczucie winy ktore moja matka we mnie cale zycie hodowała odzywa się w tym momencie bardzo głośno. Napisze jej chyba list. To będzie dla mnie jedyna szansa kiedykolwiek wyrazić w pełni to, co chcę, bez dramy i krzyków. I pożegnamy się. Zamknę ten rozdział. To jest źródło mojego problemu. Bo jeśli nie, to ona mnie kiedyś po prostu zniszczy i zabije.


Czy ktoś z was ma doświadczenie odcięcia się od rodziny dla wlasnego dobra? Porozmawiajmy.

Pozdrawiam
Syr 11,10: "Synu, nie bierz na siebie zbyt wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody. I choćbyś pędził, nie dopędzisz, a uciekając nie uciekniesz."
sebastian86
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 1485
Rejestracja: 25 marca 2016, o 18:02

8 lipca 2020, o 21:03

jajko pisze:
8 lipca 2020, o 20:34
Cześć.

Nie jestem pewna, chyba ten post ma mieć dla mnie charakter terapeutyczny. Mam nadzieję również, że skłoni do dyskusji - być może jest ktoś kto miał podobna sytuację (mam na myśli głównie tę rodzinną) i będzie uprzejmy podzielić się swoim doświadczeniem i może coś doradzi/opowie.

Wezbrała we mnie ogromna złość. Złość i gniew jakich dotąd w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Jeśli ktoś prześledzi moje posty, dowie się, że moja sytuacja rodzinna była trudna. Nie było biedy czy głodu, w zamian tego wychowywałam się w emocjonalnej patologii, gdzie tzw. "miłość" była synonimem przemocy z dorobioną filozofią. Dopiero teraz potrafię to nazwać, potrzebowałam na to jednak wiele długich i trudnych dla mnie lat.

Jestem przed 30stką. Od zawsze byłam w serduszku takim ponuraczkiem, nie rozumiałam skąd się to bierze. Natomiast nerwica i ciągła derealizacja jest przy mnie od około 4 lat, czy 5. Tak naprawdę, to już nawet nie pamiętam. Przyszło z masą somatów, które trzymają się kurczowo i nie chcą odejść. Znacie to z pewnością. Classic case. Mam za sobą 2 lata terapii, ktora dawała jakieś tam całkiem wymierne efekty. Jednak ostatnie wydarzenia sprawiły, że poszły jak krew w piach. Otworzyły mi się oczy, przyszła świadomość krzywdy, a przede wszystkim PEWNOŚĆ tej krzywdy, którą poddawałam przez lata pod wątpliwość, bo wierzyć mi się nie chciało gdzieś w głębi duszy, że własna rodzina, własna matka mnie po prostu nie kocha.

A potem przyszła złość, złość na to, co się przez to ze mną dzieje, że te rany są tak głęboko, że stanowią o moim życiu, że są większe ode mnie i mnie niszczą.

Matka ultra-wierząca, ojciec nie mający nic do powiedzenia, "lepsze" rodzeństwo, które uzurpuje sobie prawdo do traktowania mnie jak śmiecia, bo przeciez przykład idzie z góry. Całe życie moja indywidualność, odmienność charakteru i tożsamość była tłumiona, wyśmiewana, zastraszana. Nie mówię tu o czymś wyjątkowym, nie jestem wybitnie ekscentryczna. Mówię o podstawowych prawach. "Miłość" warunkowa, sprzeczne informacje, sprzeczne sygnały. W imię idei, bo tak trzeba, bo nie pyskuj. Coś takiego jak własne zdanie było tępionew zarodku, nie wspomne o jego poszanowaniu. Jednak była we mnie zawsze niezgoda na tego typu praktyki i zawsze starałam się o to moje "ja" walczyć. Tym samym świadomie lub i nie już "za młodu" podjęłam decyzję o zostaniu czarną owcą. Moja matka ma osobowość chorą, narcystyczną, agresywną. Musi być w centrum. W tym kosciele to już prawie mieszka, uważa się za świętą. Szczerze, to wiecej czasu spędzała tam niż z rodziną. Jako nastolatka potrafiłam mieć to jeszcze głęboko. Z czasem było coraz trudniej, bo im życie stawało się poważniejsze, tym odpowiednio większe rany były mi zadawane. Szambo musiało kiedyś wybić i tak się stało.

Gdybym miała opisywać wszystkie patologiczne sytuacje, nie starczyłoby tygodnia. Jednak opiszę krótko kilka scenek z życia:
* Potrafiła karać mnie milczeniem przez tydzień, ponieważ nie poszłam w niedzielę do spowiedzi
* Uderzyła mnie po tym jak rozstałam się z chłopakiem (miałam 20 lat), ponieważ według niej była to oznaka braku szacunku do niej, gdyż ona jako matka zdążyła się juz w tą relację jako potencjalna przyszła teściowa zaangażować
* Pewnego roku wybierałam się na alternatywne święta za granicą. Jednego dnia kupuje ze mną ciuchy na wyjazd. Drugiego drze się w niebogłosy: brak szacunku, jak jej święta będą wyglądać. Pamiętam jak dziś: to przez Ciebie cierpię, jesteś moim krzyżem.
*skarżyłam się na chwilowe złe samopoczucie, bez słowa wstała i wyciągnęła z szuflady wszystkie wyniki/diagnozy/badania, podstawiając mi powoli każdą jedną pod nos. ona ma ZAWSZE gorzej.

Tylko ja nikomu krzywdy nie robię. Samo moje istnienie wystarczy.

Jest przy tym obrzydliwie pasywnie-agresywna. Cedzi przez zęby, używa dużych słów. Każdy przejaw indywidualności, czyli czegoś, do czego każdy człowiek ma prawo, jest w jej oczach brakiem szacunku. Ona zawsze ma prawo powiedzieć wszystko. Ma prawo zranić, ponieważ jest matką. Nie zgadzasz się ze mna? Nie jesteś pod butem? To znaczy, że mnie nie kochasz.

Jakiś czas temu za namową terapeutki podjęłam się konfrontacji. Wyjawić moje problemy, porozmawiać szczerze o tej relacji. Zero empatii. Zero zainteresowania, zimny i agresywny dystans. Usłyszałam, że ona nie ma sobie nic do zarzucenia. Wyparła się wszystkiego, probowala mnie ośmieszyć, wmówić ze to wszystko wynik dzieciecej fantazji. Awantura. Trzasnęłam drzwiami. Kontakt zerwany na kilka dlugich miesiecy. Potem przepraszała mnie na kolanach. Teraz juz wiem, ze to był kolejny cyrk.

Ale zyłam tak sobie dalej. Byly czasy lepsze, gorsze, jednak starałam się zaakceptować fakt, że matka jest trudna.

Jednak ostatnio coś "pierdolło". W ogóle ten rok to jest do dupy jakiś. Ta korona mnie dojechała psychicznie konkretnie. Miałam jakieś ceregiele ze zdrowiem, ogólnie to moje samopoczucie można było porównać do zaschnietego krowiego kloca w polu. Ból całego ciała, ból istnienia. Stres mnie zjadł. Potem lekko wydobrzałam. W tym czasie jednak nasze relacje się trochę ociepliły. A że mieszkam daleko, to mnie k*rwa tak znieczuliło i uśpiło moją czujność o czym miałam się później przekonać. A myślałam, że w końcu będzie zmiana. Och, jak ja się pomyliłam to tylko Bóg jeden wie.

Jechałam do Polski w odwiedziny szczesliwa, świeżo zaręczona, plany na przyszłość, dom, drzewo, pies, kot. Gotowa się podzielić dobrymi wieściami z najbliższymi. Wszyscy inni przyjaciele/rodzina zachwyceni. Tylko moja rodzina, wkur*ona tak, że nawet nie potrafią tego ukryć. Usłyszeć od własnej matki, że Twoje wesele to dla niej żadne wydarzenie rodzinne jest dość nieciekawym przezyciem. Sytuacja tak eskalowała, zwrot akcji jak w filmie, że skończyło się wyzwiskami od szatanów, zniewagami w kierunku narzeczonego, jego bliskich (nie znają się, na oczy się nie widzieli), wmawianiem kłamstw, udawaniem zawału. Tylko, że ja nie wiem o co jej chodzi i dlaczego. To było tak absurdalne i przykre, że po wyjściu stamtąd na dobre 2 godziny brakło mi tchu. Emocje.

Finał jest taki, że otworzyło mi to oczy, że to się nigdy nie zmieni i na szali stawiam albo kontakt z matką albo moje dobre samopoczucie. I nie tylko psychiczne. Jestem wściekła, bo tyle pracy przez jeden moment poszło w zapomnienie. Jestem wściekła, bo to jest ode mnie za duże i tracę nadzieję, że kiedykolwiek pozbędę się tego życia z nerwicą. Jestem wściekła, że przez to realnie cierpię fizycznie: mam zepsute plecy od chronicznego napięcia mięsniowego. Jestem wściekła, bo czuje się źle we własnej skórze. Jestem wściekła, bo ledwo żyję. Doszło do mnie w końcu dlaczego moja okrutna matka taka jest i to jest najbardziej bolesne. Rodziny na ślubie nie będzie, nie chcę ich tam. Jednak poczucie winy ktore moja matka we mnie cale zycie hodowała odzywa się w tym momencie bardzo głośno. Napisze jej chyba list. To będzie dla mnie jedyna szansa kiedykolwiek wyrazić w pełni to, co chcę, bez dramy i krzyków. I pożegnamy się. Zamknę ten rozdział. To jest źródło mojego problemu. Bo jeśli nie, to ona mnie kiedyś po prostu zniszczy i zabije.


Czy ktoś z was ma doświadczenie odcięcia się od rodziny dla wlasnego dobra? Porozmawiajmy.

Pozdrawiam
ja sie kiedys odcialem idąc sie leczyc na kilka miesiecy na oddzial nerwic. ale po powrocie byly te same zle uczucia. z duzym przejeciem przeczytalem twoj post. tez mam żal do rodzicow plus jeszcze do siostry. niestety nadal mieszkam z rodzicami , i te toksyczne emocje kisza sie we mnie mimo chodzenia na terapię. w myslach wyklinam ojca bardzo, a czasem na glos ale tak zeby nie slyszal. do matki mam żal taki ze czasem nią potrząsnę az gdy probuje wymigac sie od rozmowy...te zranienia rodzinne bolą najbardziej bo mamy prawo wymagac od rodziny wsparcia lub chociaz odrobiny czlowieczenstwa.
Mistrz 2021 (L)
Awatar użytkownika
Olalala
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 1856
Rejestracja: 17 grudnia 2015, o 08:36

8 lipca 2020, o 22:01

Witaj jajko.

Przeczytałam cały Twoj post o trudnych relacjach rodzinnych i wiem, że zeby moc zaczac siebie budować na nowo trzeba zmierzyc sie z demonami przeszłości. W tych relacjach w domach rodzinnych jest zrodlo naszych braków emocjonalnych i dlatego na terapii trzeba do nich wrócić choć na chwilę żeby moc pojsc dalej. To jak traktowala Cię mama mowi też o tym co nosisz w sobie. Rozumiem, że te sprawy są albo zostały poruszone na terapii? Czy udało Ci się w ramach terapii nauczyć zdrowego stosunku do mamy? Zdrowego czyli takiego, który by Cię chronił? Emocjonalnie chronił? To bardzo wazne, tym bardziej, że z Twojego opisu wnioskuje, że Twoja mama nie szanuje Twoich potrzeb, traktuje Cię jak typowy "surowy rodzic", czyli ten, który nie daje zrozumienia dla drugiego, traktuje go z wyższością. Dostrzegam tez w zachowaniach Twojej mamy toksyczność i dlatego tak ważne by było nauczenie się w ramach terapii wypracowania postawy chroniącej Twoje wewnętrzne dziecko a wiec stan emocjonalny tak w skrócie pisząc. To pozwoliłoby Ci się nie męczyć tak w tej relacji, trzymac swoje granice.
jajko
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 89
Rejestracja: 14 marca 2016, o 07:14

9 lipca 2020, o 18:51

Olalala pisze:
8 lipca 2020, o 22:01
Witaj jajko.

Przeczytałam cały Twoj post o trudnych relacjach rodzinnych i wiem, że zeby moc zaczac siebie budować na nowo trzeba zmierzyc sie z demonami przeszłości. W tych relacjach w domach rodzinnych jest zrodlo naszych braków emocjonalnych i dlatego na terapii trzeba do nich wrócić choć na chwilę żeby moc pojsc dalej. To jak traktowala Cię mama mowi też o tym co nosisz w sobie. Rozumiem, że te sprawy są albo zostały poruszone na terapii? Czy udało Ci się w ramach terapii nauczyć zdrowego stosunku do mamy? Zdrowego czyli takiego, który by Cię chronił? Emocjonalnie chronił? To bardzo wazne, tym bardziej, że z Twojego opisu wnioskuje, że Twoja mama nie szanuje Twoich potrzeb, traktuje Cię jak typowy "surowy rodzic", czyli ten, który nie daje zrozumienia dla drugiego, traktuje go z wyższością. Dostrzegam tez w zachowaniach Twojej mamy toksyczność i dlatego tak ważne by było nauczenie się w ramach terapii wypracowania postawy chroniącej Twoje wewnętrzne dziecko a wiec stan emocjonalny tak w skrócie pisząc. To pozwoliłoby Ci się nie męczyć tak w tej relacji, trzymac swoje granice.
Na mojej terapii początkowo skupiałam się na pokonywaniu codziennych trudności tzn. lęku społecznego, ryzykowanie itd. Typowo poznawczo-behawioralnie. Ja jestem wysoko funkcjonującym nerwicowcem. Ogarniam wszystko wokół własnej d.py co trzeba. Oczywiście większym kosztem niż "normalny" człowiek, bo ciągle występują schematy nerwicowe, jednak wszystko na świecie zewnętrznym wydaje się być ok. Czasami dostanę sraczki z niewiadomego powodu przed meetingiem, lub siedzę tam spięta jak kołek. Ale idę. I robię. Mam świetną karierę, super związek, ogarniam dom, nie zaniedbuję spraw. Myślę, że niejeden rodzic miałby powody do dumy. Mój narzeczony to wspaniały facet. Mój najlepszy przyjaciel. Jest najbardziej ogarniętą osobą jaką znam. Serio, on jest tak poukładany emocjonalnie, że gdyby nie on to już dawno zawisłabym na suchej gałęzi. Matka go nie akceptuje, nie znosi, twierdzi, że nasz związek to farsa (już od 7 lat powtarza tę samą mantrę, niespełnioną przepowiednie), że on mnie nie kocha, porzuci - nie ma w ogole do tego podstaw. Wszystko jest jak jakaś emocjonalna schizofrenia i totalna dezorientacja. Wszystko jest zle, diabelskie, nie tak. Mam wrażenie, że ona z premedytacją probuje zasiewac z mojej głowie wątpliwości i sabotuje moje życie, bo mi po prostu czegoś zazdrości. Jakkolwiek byśmy tego nie tłumaczyli - jest to patologiczne i obrzydliwe. Nie wiem jak można mieć takie uczucia względem własnego dziecka.

Doszliśmy więc na terapii do wniosku, że źródło noszę ze sobą w głowie, we wnętrzu. Większość terapii odnosiła się do dzieciństwa i relacji z matką. To, że moja matka jest toksyczna jest dla mnie tak oczywiste, jak to, że po nocy nastaje dzień. Niestety nie udało mi się do końca uporać z tym i utulać tego zranionego dziecka we mnie. Wiem jednak, że to jest podstawa. Do tej pory liczyłam, że jeśli tylko moja matka zmieni do mnie nastawienie, zacznie mnie szanować jako człowieka, to problem stopniowo będzie ustawał. Jednak to się nigdy nie stanie i to wiem. Bo już probowalam. Probowalam nie brać do siebie tych wszystkich przykrych zdań, probowalam mowic, probowalam byc stanowcza i asertywna. To nie przynosi żadnych skutkow. Przypadek jest beznadziejny. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nie wyobrażam sobie kontaktu z nią, nawet gdybym opanowała sztukę emocjonalnego dystansu do perfekcji. Nie widzę w tym sensu. Po co utrzymywać kontakt z kimś kto kogoś permanentnie rani. Argument o tym że matkę ma się tylko jedną już do mnie nie przemawia. Sam narzeczony powiedział mi po czasie, że atmosfera jaką moja matka wytwarza, sprawia, że on sam czuje, że nie mógł być w jej towarzystwie sobą. Ona jest jak dementor, który wysysa całą radość i chęć do życia z powietrza. Ja naprawdę chciałabym, zeby nasze relacje były inne, ale do tego ta druga strona musi być otwarta na pracę. Miałam miliony podejść, wszystkie kończyły się krzykiem mojej matki, wyzwiskami. Jest takie powiedzenie, że tylko idiota próbuje ciągle tego samego i oczekuje innych rezultatów. Ona nie funkcjonuje jak normalny człowiek, bo nie ma empatii. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że mam życie. Ale za nic więcej. Kocham ich i dlatego w sumie myśle, że odcięcie kontaktu z moją rodziną będzie w jakiś sposób również dla nich mniejszym złem. Ja nie chcę ich obrażać, znieważać. Oni też w moim towarzystwie czują się źle. Więc zerwanie konkatku w moim mniemaniu jest jedynym co mogę zrobić dobrego dla siebie i dla nich. I to jest chyba największy przejaw szacunku z mojej strony. Również dla siebie i dla nich.

Muszę się skupić na udobruchaniu złamanego dziecka, ale do tego potrzebuje się odciąć od tego jadu. Nie do końca wiem tylko jak to zrobić, jak ze sobą pracować. Pierwszym krokiem będzie list. Chcę mieć juz to za sobą, zamknąć ten rozdział i zacząc budować nowe życie. Odciąć te pędy trującego bluszczu który mnie oplata. Już probowałam tyle razy, uwierzcie mi. Ten ostatni czas uwierzyłam w to, że może być inaczej. Ze szczerym sercem wierzyłam w to, miałam najszczersze chęci, a roztrzaskałam się o beton. Cieżko to przełknąć. Ale przez to wszystko mam tak zryty łeb, że aż sama się siebie boje czasami. Cięzko będzie, bo ja nie wiem jak to jest bez napięcia, co to znaczy "normalnie". Ale coś mi mówi, że to może się udać.
Syr 11,10: "Synu, nie bierz na siebie zbyt wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody. I choćbyś pędził, nie dopędzisz, a uciekając nie uciekniesz."
jajko
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 89
Rejestracja: 14 marca 2016, o 07:14

9 lipca 2020, o 19:04

Olalala pisze:
8 lipca 2020, o 22:01
Witaj jajko.

Przeczytałam cały Twoj post o trudnych relacjach rodzinnych i wiem, że zeby moc zaczac siebie budować na nowo trzeba zmierzyc sie z demonami przeszłości. W tych relacjach w domach rodzinnych jest zrodlo naszych braków emocjonalnych i dlatego na terapii trzeba do nich wrócić choć na chwilę żeby moc pojsc dalej. To jak traktowala Cię mama mowi też o tym co nosisz w sobie. Rozumiem, że te sprawy są albo zostały poruszone na terapii? Czy udało Ci się w ramach terapii nauczyć zdrowego stosunku do mamy? Zdrowego czyli takiego, który by Cię chronił? Emocjonalnie chronił? To bardzo wazne, tym bardziej, że z Twojego opisu wnioskuje, że Twoja mama nie szanuje Twoich potrzeb, traktuje Cię jak typowy "surowy rodzic", czyli ten, który nie daje zrozumienia dla drugiego, traktuje go z wyższością. Dostrzegam tez w zachowaniach Twojej mamy toksyczność i dlatego tak ważne by było nauczenie się w ramach terapii wypracowania postawy chroniącej Twoje wewnętrzne dziecko a wiec stan emocjonalny tak w skrócie pisząc. To pozwoliłoby Ci się nie męczyć tak w tej relacji, trzymac swoje granice.
Na mojej terapii początkowo skupiałam się na pokonywaniu codziennych trudności tzn. lęku społecznego, ryzykowanie itd. Typowo poznawczo-behawioralnie. Ja jestem wysoko funkcjonującym nerwicowcem. Ogarniam wszystko wokół własnej d.py co trzeba. Oczywiście większym kosztem niż "normalny" człowiek, bo ciągle występują schematy nerwicowe, jednak wszystko na świecie zewnętrznym wydaje się być ok. Czasami dostanę sraczki z niewiadomego powodu przed meetingiem, lub siedzę tam spięta jak kołek. Ale idę. I robię. Mam świetną karierę, super związek, ogarniam dom, nie zaniedbuję spraw. Myślę, że niejeden rodzic miałby powody do dumy. Mój narzeczony to wspaniały facet. Mój najlepszy przyjaciel. Jest najbardziej ogarniętą osobą jaką znam. Serio, on jest tak poukładany emocjonalnie, że gdyby nie on to już dawno zawisłabym na suchej gałęzi. Matka go nie akceptuje, nie znosi, twierdzi, że nasz związek to farsa (już od 7 lat powtarza tę samą mantrę, niespełnioną przepowiednie), że on mnie nie kocha, porzuci, że tylko ona wie co to miłość (sic!) - nie ma w ogole do tego podstaw. Wszystko jest jak jakaś emocjonalna schizofrenia i totalna dezorientacja. Wszystko jest zle, diabelskie, nie tak. Mam wrażenie, że ona z premedytacją probuje zasiewac z mojej głowie wątpliwości i sabotuje moje życie, bo mi po prostu czegoś zazdrości. Jakkolwiek byśmy tego nie tłumaczyli - jest to patologiczne i obrzydliwe. Nie wiem jak można mieć takie uczucia względem własnego dziecka.

Doszliśmy więc na terapii do wniosku, że źródło noszę ze sobą w głowie, we wnętrzu. Większość terapii odnosiła się do dzieciństwa i relacji z matką. To, że moja matka jest toksyczna jest dla mnie tak oczywiste, jak to, że po nocy nastaje dzień. Niestety nie udało mi się do końca uporać z tym i utulać tego zranionego dziecka we mnie. Wiem jednak, że to jest podstawa. Do tej pory liczyłam, że jeśli tylko moja matka zmieni do mnie nastawienie, zacznie mnie szanować jako człowieka, to problem stopniowo będzie ustawał. Jednak to się nigdy nie stanie i to wiem. Bo już probowalam. Probowalam nie brać do siebie tych wszystkich przykrych zdań, probowalam mowic, probowalam byc stanowcza i asertywna. To nie przynosi żadnych skutkow. Przypadek jest beznadziejny. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nie wyobrażam sobie kontaktu z nią, nawet gdybym opanowała sztukę emocjonalnego dystansu do perfekcji. Nie widzę w tym sensu. Po co utrzymywać kontakt z kimś kto kogoś permanentnie rani. Argument o tym że matkę ma się tylko jedną już do mnie nie przemawia. Sam narzeczony powiedział mi po czasie, że atmosfera jaką moja matka wytwarza, sprawia, że on sam czuje, że nie mógł być w jej towarzystwie sobą. Ona jest jak dementor, który wysysa całą radość i chęć do życia z powietrza. Ja naprawdę chciałabym, zeby nasze relacje były inne, ale do tego ta druga strona musi być otwarta na pracę. Miałam miliony podejść, wszystkie kończyły się krzykiem mojej matki, wyzwiskami. Jest takie powiedzenie, że tylko idiota próbuje ciągle tego samego i oczekuje innych rezultatów. Ona nie funkcjonuje jak normalny człowiek, bo nie ma empatii. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że mam życie. Ale za nic więcej. Kocham ich i dlatego w sumie myśle, że odcięcie kontaktu z moją rodziną będzie w jakiś sposób również dla nich mniejszym złem. Ja nie chcę ich obrażać, znieważać. Oni też w moim towarzystwie czują się źle. Więc zerwanie konkatku w moim mniemaniu jest jedynym co mogę zrobić dobrego dla siebie i dla nich. I to jest chyba największy przejaw szacunku z mojej strony. Również dla siebie i dla nich.

Muszę się skupić na udobruchaniu złamanego dziecka, ale do tego potrzebuje się odciąć od tego jadu. Nie do końca wiem tylko jak to zrobić, jak ze sobą pracować. Pierwszym krokiem będzie list. Chcę mieć juz to za sobą, zamknąć ten rozdział i zacząc budować nowe życie. Odciąć te pędy trującego bluszczu który mnie oplata. Już probowałam tyle razy, uwierzcie mi. Ten ostatni czas uwierzyłam w to, że może być inaczej. Ze szczerym sercem wierzyłam w to, miałam najszczersze chęci, a roztrzaskałam się o beton. Cieżko to przełknąć. Ale przez to wszystko mam tak zryty łeb, że aż sama się siebie boje czasami. Cięzko będzie, bo ja nie wiem jak to jest bez napięcia, co to znaczy "normalnie". Ale coś mi mówi, że to może się udać.
[/quote]
Syr 11,10: "Synu, nie bierz na siebie zbyt wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody. I choćbyś pędził, nie dopędzisz, a uciekając nie uciekniesz."
Awatar użytkownika
Olalala
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 1856
Rejestracja: 17 grudnia 2015, o 08:36

14 lipca 2020, o 20:09

jajko pisze:
9 lipca 2020, o 18:51
Olalala pisze:
8 lipca 2020, o 22:01
Witaj jajko.

Przeczytałam cały Twoj post o trudnych relacjach rodzinnych i wiem, że zeby moc zaczac siebie budować na nowo trzeba zmierzyc sie z demonami przeszłości. W tych relacjach w domach rodzinnych jest zrodlo naszych braków emocjonalnych i dlatego na terapii trzeba do nich wrócić choć na chwilę żeby moc pojsc dalej. To jak traktowala Cię mama mowi też o tym co nosisz w sobie. Rozumiem, że te sprawy są albo zostały poruszone na terapii? Czy udało Ci się w ramach terapii nauczyć zdrowego stosunku do mamy? Zdrowego czyli takiego, który by Cię chronił? Emocjonalnie chronił? To bardzo wazne, tym bardziej, że z Twojego opisu wnioskuje, że Twoja mama nie szanuje Twoich potrzeb, traktuje Cię jak typowy "surowy rodzic", czyli ten, który nie daje zrozumienia dla drugiego, traktuje go z wyższością. Dostrzegam tez w zachowaniach Twojej mamy toksyczność i dlatego tak ważne by było nauczenie się w ramach terapii wypracowania postawy chroniącej Twoje wewnętrzne dziecko a wiec stan emocjonalny tak w skrócie pisząc. To pozwoliłoby Ci się nie męczyć tak w tej relacji, trzymac swoje granice.
Na mojej terapii początkowo skupiałam się na pokonywaniu codziennych trudności tzn. lęku społecznego, ryzykowanie itd. Typowo poznawczo-behawioralnie. Ja jestem wysoko funkcjonującym nerwicowcem. Ogarniam wszystko wokół własnej d.py co trzeba. Oczywiście większym kosztem niż "normalny" człowiek, bo ciągle występują schematy nerwicowe, jednak wszystko na świecie zewnętrznym wydaje się być ok. Czasami dostanę sraczki z niewiadomego powodu przed meetingiem, lub siedzę tam spięta jak kołek. Ale idę. I robię. Mam świetną karierę, super związek, ogarniam dom, nie zaniedbuję spraw. Myślę, że niejeden rodzic miałby powody do dumy. Mój narzeczony to wspaniały facet. Mój najlepszy przyjaciel. Jest najbardziej ogarniętą osobą jaką znam. Serio, on jest tak poukładany emocjonalnie, że gdyby nie on to już dawno zawisłabym na suchej gałęzi. Matka go nie akceptuje, nie znosi, twierdzi, że nasz związek to farsa (już od 7 lat powtarza tę samą mantrę, niespełnioną przepowiednie), że on mnie nie kocha, porzuci - nie ma w ogole do tego podstaw. Wszystko jest jak jakaś emocjonalna schizofrenia i totalna dezorientacja. Wszystko jest zle, diabelskie, nie tak. Mam wrażenie, że ona z premedytacją probuje zasiewac z mojej głowie wątpliwości i sabotuje moje życie, bo mi po prostu czegoś zazdrości. Jakkolwiek byśmy tego nie tłumaczyli - jest to patologiczne i obrzydliwe. Nie wiem jak można mieć takie uczucia względem własnego dziecka.

Doszliśmy więc na terapii do wniosku, że źródło noszę ze sobą w głowie, we wnętrzu. Większość terapii odnosiła się do dzieciństwa i relacji z matką. To, że moja matka jest toksyczna jest dla mnie tak oczywiste, jak to, że po nocy nastaje dzień. Niestety nie udało mi się do końca uporać z tym i utulać tego zranionego dziecka we mnie. Wiem jednak, że to jest podstawa. Do tej pory liczyłam, że jeśli tylko moja matka zmieni do mnie nastawienie, zacznie mnie szanować jako człowieka, to problem stopniowo będzie ustawał. Jednak to się nigdy nie stanie i to wiem. Bo już probowalam. Probowalam nie brać do siebie tych wszystkich przykrych zdań, probowalam mowic, probowalam byc stanowcza i asertywna. To nie przynosi żadnych skutkow. Przypadek jest beznadziejny. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nie wyobrażam sobie kontaktu z nią, nawet gdybym opanowała sztukę emocjonalnego dystansu do perfekcji. Nie widzę w tym sensu. Po co utrzymywać kontakt z kimś kto kogoś permanentnie rani. Argument o tym że matkę ma się tylko jedną już do mnie nie przemawia. Sam narzeczony powiedział mi po czasie, że atmosfera jaką moja matka wytwarza, sprawia, że on sam czuje, że nie mógł być w jej towarzystwie sobą. Ona jest jak dementor, który wysysa całą radość i chęć do życia z powietrza. Ja naprawdę chciałabym, zeby nasze relacje były inne, ale do tego ta druga strona musi być otwarta na pracę. Miałam miliony podejść, wszystkie kończyły się krzykiem mojej matki, wyzwiskami. Jest takie powiedzenie, że tylko idiota próbuje ciągle tego samego i oczekuje innych rezultatów. Ona nie funkcjonuje jak normalny człowiek, bo nie ma empatii. Jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że mam życie. Ale za nic więcej. Kocham ich i dlatego w sumie myśle, że odcięcie kontaktu z moją rodziną będzie w jakiś sposób również dla nich mniejszym złem. Ja nie chcę ich obrażać, znieważać. Oni też w moim towarzystwie czują się źle. Więc zerwanie konkatku w moim mniemaniu jest jedynym co mogę zrobić dobrego dla siebie i dla nich. I to jest chyba największy przejaw szacunku z mojej strony. Również dla siebie i dla nich.

Muszę się skupić na udobruchaniu złamanego dziecka, ale do tego potrzebuje się odciąć od tego jadu. Nie do końca wiem tylko jak to zrobić, jak ze sobą pracować. Pierwszym krokiem będzie list. Chcę mieć juz to za sobą, zamknąć ten rozdział i zacząc budować nowe życie. Odciąć te pędy trującego bluszczu który mnie oplata. Już probowałam tyle razy, uwierzcie mi. Ten ostatni czas uwierzyłam w to, że może być inaczej. Ze szczerym sercem wierzyłam w to, miałam najszczersze chęci, a roztrzaskałam się o beton. Cieżko to przełknąć. Ale przez to wszystko mam tak zryty łeb, że aż sama się siebie boje czasami. Cięzko będzie, bo ja nie wiem jak to jest bez napięcia, co to znaczy "normalnie". Ale coś mi mówi, że to może się udać.
jajko, a czy pani terapeutka dała Ci wskazania jak sobie radzić konkretnie z mamą? Co robić z emocjami? jakie masz możliwości?
To co udało mi się wyłapać, biorąc pod uwagę to co wiem:

- " Do tej pory liczyłam, że jeśli tylko moja matka zmieni do mnie nastawienie, zacznie mnie szanować jako człowieka, to problem stopniowo będzie ustawał." - tutaj wyłapałam pierwszy błąd myślenia, więc liczenie na to, że ktoś zmieni się jeśli my zmienimy nasze podejście; trzeba pamiętać, że jesteśmy odpowiedzialni za nas samych i nasze zachowania; nie możemy brać odpowiedzialności za czyjeś zachowania i obarczać się tym; to nie mama ma się zmienić tylko Twoja osoba musi nauczyć się funkcjonować z mamą taką jaka jest.

- "Przypadek jest beznadziejny. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nie wyobrażam sobie kontaktu z nią, nawet gdybym opanowała sztukę emocjonalnego dystansu do perfekcji. Nie widzę w tym sensu." - żadna zewnętrzna technika nie sprawi, że przestaniemy czuć to co czujemy; Twoja mama jest źródłem wielu krzywd emocjonalnych, uświadomionych w trakcie terapii, i będzie swoimi zachowaniami wciąż je przywoływać, w tym cały wachlarz emocji jaki się z tym wiaże; kluczowe jest skupienie się na takim poradzeniu sobie z kontaktem z mamą żeby oddziałydwanie tych krzywd i koszt emocjonalny był dla Ciebie możliwie najmniejszy.

- " Po co utrzymywać kontakt z kimś kto kogoś permanentnie rani. Argument o tym że matkę ma się tylko jedną już do mnie nie przemawia. Sam narzeczony powiedział mi po czasie, że atmosfera jaką moja matka wytwarza, sprawia, że on sam czuje, że nie mógł być w jej towarzystwie sobą. Ona jest jak dementor, który wysysa całą radość i chęć do życia z powietrza. Ja naprawdę chciałabym, zeby nasze relacje były inne, ale do tego ta druga strona musi być otwarta na pracę." - tutaj oczywiście to zawsze jest Twoja decyzja co do utrzymywania kontaktu; bardzo ważne jest zadbanie o siebie, tak żeby jak już pisałam, nie kosztowało Cię to aż tak bardzo emocjonalnie; tutaj się oczywiście zgadzam z Tobą, do tanga trzeba dwojga, tzn za relację odpowiadają dwie osoby, nigdy jedna osoba nie uciągnie relacji żeby była dobra jeśli druga strona non stop wysysa energetycznie i niszczy wszystko między dwojgiem osób.

- "Muszę się skupić na udobruchaniu złamanego dziecka, ale do tego potrzebuje się odciąć od tego jadu. Nie do końca wiem tylko jak to zrobić, jak ze sobą pracować. Pierwszym krokiem będzie list. Chcę mieć juz to za sobą, zamknąć ten rozdział i zacząc budować nowe życie. Odciąć te pędy trującego bluszczu który mnie oplata. Już probowałam tyle razy, uwierzcie mi. Ten ostatni czas uwierzyłam w to, że może być inaczej. Ze szczerym sercem wierzyłam w to, miałam najszczersze chęci, a roztrzaskałam się o beton. Cieżko to przełknąć. Ale przez to wszystko mam tak zryty łeb, że aż sama się siebie boje czasami. Cięzko będzie, bo ja nie wiem jak to jest bez napięcia, co to znaczy "normalnie". Ale coś mi mówi, że to może się udać." - tutaj szczerze polecałabym Ci kontakt terapeutyczny; terapeuta, zwłaszcza ten, który Ciebie zna, powinien dostarczyć Ci narzędzi żebyś mogła sobie z tym problemem poradzić; chronić w tej relacji żeby nie czuć się ciągle źle; relacja nie musi wyglądać tak, że albo jest dobra i trwa albo jest zła i jej nie ma; w tym wszystkim jest możliwy do wypracowania środek; wystarczy, że ta relacja będzie przyzwoita i ograniczona do minimum, ale będzie; wszystko to są jednak Twoje decyzje i najlepiej jakby były podejmowane pod okiem terapeuty; napewno sytuacja łatwa nie jest, opisując mamę widzę ją jako osobę mocno toksyczną.
jajko
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 89
Rejestracja: 14 marca 2016, o 07:14

2 sierpnia 2020, o 22:00

To już prawie miesiąc od napisania posta i muszę powiedzieć, ze kurz oczywiście powoli opada.

Zasięgnęłam specjalistycznej (psychologicznej) porady, i po dość wnikliwej analizie tylko utwierdziłam się w przekonaniu, ze jedyna opcja to odpuścić i nauczyć się z tym żyć.

Niestety w związku z tym pojawiło się u mnie dość duże poczucie krzywdy i osierocenia, ale myśle ze to w tym przypadku normalne. I na pewno lepsze od psychicznej przemocy, żonglerki emocjonalnej i desperackiej walki o chociaż troche bezinteresownej miłości (co się nigdy nie wydarzy).

Mam dość walki. Walki ze stresem, z depresja, z codziennością, walki z rodzina, o swoje zdanie. Już mam tego po dziurki w nosie. Złożyłam broń i ciul.
Syr 11,10: "Synu, nie bierz na siebie zbyt wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody. I choćbyś pędził, nie dopędzisz, a uciekając nie uciekniesz."
witorrr98
Odburzony Wolontariusz Forum
Posty: 1543
Rejestracja: 17 października 2017, o 23:08

5 sierpnia 2020, o 14:37

jajko pisze:
2 sierpnia 2020, o 22:00
To już prawie miesiąc od napisania posta i muszę powiedzieć, ze kurz oczywiście powoli opada.

Zasięgnęłam specjalistycznej (psychologicznej) porady, i po dość wnikliwej analizie tylko utwierdziłam się w przekonaniu, ze jedyna opcja to odpuścić i nauczyć się z tym żyć.

Niestety w związku z tym pojawiło się u mnie dość duże poczucie krzywdy i osierocenia, ale myśle ze to w tym przypadku normalne. I na pewno lepsze od psychicznej przemocy, żonglerki emocjonalnej i desperackiej walki o chociaż troche bezinteresownej miłości (co się nigdy nie wydarzy).

Mam dość walki. Walki ze stresem, z depresja, z codziennością, walki z rodzina, o swoje zdanie. Już mam tego po dziurki w nosie. Złożyłam broń i ciul.
No i fajnie, że doszłaś do jakichś rozwiązań, tak trzymaj.Daj znać i napisz, jak dalej się sprawy potoczyły, np. za miesiąc, jak już zaczęłaś takim rytmem :)
Awatar użytkownika
Olalala
Dyżurny na forum Odważny VIP
Posty: 1856
Rejestracja: 17 grudnia 2015, o 08:36

20 sierpnia 2020, o 15:35

jajko pisze:
2 sierpnia 2020, o 22:00
To już prawie miesiąc od napisania posta i muszę powiedzieć, ze kurz oczywiście powoli opada.

Zasięgnęłam specjalistycznej (psychologicznej) porady, i po dość wnikliwej analizie tylko utwierdziłam się w przekonaniu, ze jedyna opcja to odpuścić i nauczyć się z tym żyć.

Niestety w związku z tym pojawiło się u mnie dość duże poczucie krzywdy i osierocenia, ale myśle ze to w tym przypadku normalne. I na pewno lepsze od psychicznej przemocy, żonglerki emocjonalnej i desperackiej walki o chociaż troche bezinteresownej miłości (co się nigdy nie wydarzy).

Mam dość walki. Walki ze stresem, z depresja, z codziennością, walki z rodzina, o swoje zdanie. Już mam tego po dziurki w nosie. Złożyłam broń i ciul.
Ważne żeby zadbać o siebie,w pierwszej kolejności; jeśli są jakieś toksyczne relacje, które nas niszczą to trzeba się od nich odciąć albo jeśli nie da się całkiem odciąć to ograniczyć ich wpływ na nas na ile się da; to jest objaw zdrowia psychicznego - będąc dojrzałym emocjonalnie emocje dobrze podpowiadają kiedy się przy kimś męczymy i kto nas ciągnie w dół.
jajko
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 89
Rejestracja: 14 marca 2016, o 07:14

31 października 2020, o 19:07

witorrr98 pisze:
5 sierpnia 2020, o 14:37
No i fajnie, że doszłaś do jakichś rozwiązań, tak trzymaj.Daj znać i napisz, jak dalej się sprawy potoczyły, np. za miesiąc, jak już zaczęłaś takim rytmem :)
Na prośbę kolegi odpowiadam.

Minęło już troche czasu. Z moją głową bywało róznie, jednakże tendencja wzrostowa w kierunku pozytywnym. Probowano się ze mną skontaktować, lecz asertywnie odmówiłam kontaktu, szczerze, bez emocji, tłumacząc, że muszę zadbać o swoje zdrowie psychiczne i wyjść na prostą. Co mnie trochę przygniata to to, ile mam na sobie ciężkiego bagażu, poryty łeb i czasami brak mi nadziei na to, że kiedykolwiek uda mi się poskromić to cierpienie i depresja/nerwica zostanie ze mną już na zawsze.

Dzisiaj doszedł kolejny aspekt. Mój brat poinformował mnie, że oboje rodziców są zarażeni koronawirusem i nie czują się dobrze, jednak stabilnie. Nie bardzo wiedziałam jak zachować się w tej sytuacji. Oczywiście jest mi bardzo przykro, ponieważ chcę, aby byli zdrowi i szczęśliwi. Nie chciałabym nigdy w zyciu aby cierpieli. Jednak mimo wszystko nie chcę się do nich odezwać, ponieważ nie widzę sensu i jest to dla mnie trudne, w sumie nie wiem co to by miało zmienić... Co za tym idzie, mam nieco 'hard time' z wyrzutami sumienia i poczuciem winy, że jestem wyrodnym dzieckiem. Znam to doskonale, nie wiem niestety jak sobie z tym skutecznie radzic. A co jeśli się już nie zobaczymy? Sytuacja jest skomplikowana, mysle, że to zrozumiałe.

Nie chcę żeby to zabrzmiało jak 'oko za oko, zab za zab', ale moje zaburzenie ignorowano, atakowano przez lata i splywalo po nich jak po kaczce. W sensie takim, to ze nie chce sie teraz z nimi skontaktowac nie wynika z zawisci i mojego obrazenia się, tylko wiem ze to nie jest powodem aby wszystko się w magiczny sposob 'usunelo' z przeszlosci i psychiki i nagle będziemy wszyscy razem patatajac radnosnie po cukrowych chmurkach na drugą strone teczy, prawda?

Pozdrawiam
Syr 11,10: "Synu, nie bierz na siebie zbyt wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody. I choćbyś pędził, nie dopędzisz, a uciekając nie uciekniesz."
witorrr98
Odburzony Wolontariusz Forum
Posty: 1543
Rejestracja: 17 października 2017, o 23:08

1 listopada 2020, o 13:47

jajko pisze:
31 października 2020, o 19:07
witorrr98 pisze:
5 sierpnia 2020, o 14:37
No i fajnie, że doszłaś do jakichś rozwiązań, tak trzymaj.Daj znać i napisz, jak dalej się sprawy potoczyły, np. za miesiąc, jak już zaczęłaś takim rytmem :)
Na prośbę kolegi odpowiadam.

Minęło już troche czasu. Z moją głową bywało róznie, jednakże tendencja wzrostowa w kierunku pozytywnym. Probowano się ze mną skontaktować, lecz asertywnie odmówiłam kontaktu, szczerze, bez emocji, tłumacząc, że muszę zadbać o swoje zdrowie psychiczne i wyjść na prostą. Co mnie trochę przygniata to to, ile mam na sobie ciężkiego bagażu, poryty łeb i czasami brak mi nadziei na to, że kiedykolwiek uda mi się poskromić to cierpienie i depresja/nerwica zostanie ze mną już na zawsze.

Dzisiaj doszedł kolejny aspekt. Mój brat poinformował mnie, że oboje rodziców są zarażeni koronawirusem i nie czują się dobrze, jednak stabilnie. Nie bardzo wiedziałam jak zachować się w tej sytuacji. Oczywiście jest mi bardzo przykro, ponieważ chcę, aby byli zdrowi i szczęśliwi. Nie chciałabym nigdy w zyciu aby cierpieli. Jednak mimo wszystko nie chcę się do nich odezwać, ponieważ nie widzę sensu i jest to dla mnie trudne, w sumie nie wiem co to by miało zmienić... Co za tym idzie, mam nieco 'hard time' z wyrzutami sumienia i poczuciem winy, że jestem wyrodnym dzieckiem. Znam to doskonale, nie wiem niestety jak sobie z tym skutecznie radzic. A co jeśli się już nie zobaczymy? Sytuacja jest skomplikowana, mysle, że to zrozumiałe.

Nie chcę żeby to zabrzmiało jak 'oko za oko, zab za zab', ale moje zaburzenie ignorowano, atakowano przez lata i splywalo po nich jak po kaczce. W sensie takim, to ze nie chce sie teraz z nimi skontaktowac nie wynika z zawisci i mojego obrazenia się, tylko wiem ze to nie jest powodem aby wszystko się w magiczny sposob 'usunelo' z przeszlosci i psychiki i nagle będziemy wszyscy razem patatajac radnosnie po cukrowych chmurkach na drugą strone teczy, prawda?

Pozdrawiam
Najlepiej traktować rodziców, tak jak by byli "obcymi ludźmi", bez odgórnie narzucanych norm "szanuj, bo masz jednych" czy coś. Oczywiście, jakieś poczucie wdzięczności trzeba mieć i bliskości zresztą, ale nie aż tak, żeby na tym cierpieć, bez przesady :)
ODPOWIEDZ