Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

O wszystkim i o niczym...

Być może miałeś jakieś nieciekawe przeżycia, traumę i chcesz to z siebie "wyrzucić"?
Albo nie znalazłeś dla siebie odpowiedniego działu i masz ochotę po prostu napisać o sobie?
Możesz to zrobić właśnie tutaj!

Rozmawiamy tu również o naszych możliwych predyspozycjach do zaburzeń, dorastaniu, dzieciństwie itp.
ODPOWIEDZ
Rusty
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 29
Rejestracja: 25 października 2013, o 21:24

24 kwietnia 2016, o 23:20

Hej wszystkim,

W zasadzie to chyba chciałbym się wyżalić, ulżyć sobie…

Przechodząc do rzeczy: ostatni rok w moim życiu był rokiem przełomowym, udowodniłem sobie mnóstwo rzeczy i chyba przeżyłem więcej fajnych chwil, niż przez cały czas będąc zaburzonym. Na 10 miesięcy zapomniałem co to są objawy (pojawiały się sporadycznie, naprawdę bardzo rzadko), przypomniałem sobie co to znaczy być zupełnie wolnym i wyluzowanym.

Jak to wszystko się stało? Po prostu, zabrałem się za spełnianie swoich marzeń, mimo objawów, które mówiły „nie możesz”, „nie masz siły”, „to nie dla Ciebie”. Otóż, zaraz po maturze zdecydowałem się nie iść na studia, a powtórzyć ją i robić w życiu to, co w zasadzie zawsze chciałem: być lekarzem. Chciałem właściwie od zawsze, ale w czasie kiedy moja samoocena była równa zeru nawet nie chciałem próbować - uważałem, że to praca zbyt odpowiedzialna, myślałem, że nie jestem wystarczająco inteligentny, żeby się na tych studiach utrzymać, wydawało mi się, że jestem zbyt wrażliwy, że kontakt z pacjentami byłby dla mnie katorgą, że nie mam dobrej pamięci (nie nadaję się na studia, gdzie jest mnóstwo wkuwania) itp. itd. Generalnie: wymówek było mnóstwo, byle tylko nie podjąć się wyzwania…

Będąc w liceum trafiłem do terapeuty, który postawił mnie na nogi. Nauczyłem się dbać o siebie, ryzykować, moja pewność siebie zaczęła rosnąć. Po napisaniu matury w 2015 r. zadecydowałem - nie idę na studia techniczne (chociaż wyniki matury pozwalały mi się dostać na większość technicznych uczelni [właśc. to kierunków] w kraju), a zostaję na rok w domu i przygotowuję się do matury z biologii i chemii, którą piszę w 2016. Plan był mówiąc w skrócie pieprznięty (dzięki reformie MEN miałem w liceum zaledwie 30-kilka godz. biologii i 30-kilka godz. chemii na całe 3 lata nauki); większość osób, które słyszały o tym co zamierzam zrobić pukały się w głowę. Nie chcę się rozpisywać (nie mam zbyt dużo czasu dzisiaj), w każdym razie: wyjechałem za granicę zarobić na korepetycje (mimo, że naprawdę cholernie się tego bałem). Udało się… Wróciłem po 3 mies. mając portfel pełen pieniędzy i ogromną wiarę w siebie (w końcu dokonałem czegoś, co było dla mnie niesamowitym wyzwaniem). Po powrocie czułem się niesamowicie, byłem bardzo pewny siebie (w każdej kwestii), miałem w sobie takie przeświadczenie, że nic nie jest niemożliwe, jeżeli daje się z siebie wszystko (już nie wspominam o tym, że objawy zupełnie odpuściły). Czułem się jak prawdziwy, rasowy facet. Zacząłem się uczyć, w międzyczasie zapisałem się do szkoły policealnej (na wypadek, gdyby coś nie wyszło).

Gen. to był dla mnie szok, coś cudownego. Okazało się, że mam niesamowite możliwości, jeżeli chodzi o naukę - byłem w stanie przyswoić mnóstwo materiału w bardzo krótkim czasie. W międzyczasie (właśnie w tej szkole policealnej) poznałem moją byłą już dziewczynę. Zakochaliśmy się w sobie nawzajem praktycznie bez pamięci; było między nami mnóstwo namiętności. To był mój pierwszy związek, w którym dostałem tak dużo fajnych rzeczy i w którym nauczyłem się tak dużo o sobie i innych. Szczególnie, że zacząłem odkrywać tą swoją dominującą, męską, a nawet powiedziałbym - nonszalancką część siebie… Ah, co tu dużo mówić. :D Przez pół roku dostawałem niesamowitą dawkę endorfin dzięki temu, że odkrywałem swój potencjał w każdej możliwej dziedzinie życia; dodatkowo moją motywację wręcz do wszystkiego i poziom testosteronu podbijała moja piękna dziewczyna.

Żyło mi się cudnie, nauka biologii szła jak po maśle (chyba nie ma drugiej tak ciekawej dziedziny nauki). Od swojego korepetytora (swoją drogą: niesamowity człowiek - nauczyciel [właśc. to wykładowca] z pasją, charyzmą i niesamowitą wiedzą) słyszałem wielokrotnie, że nie spotkał na swojej drodze wielu osób, które chłonęły wiedzę tak szybko i miały taką motywację jak ja. Zresztą, to wcale nie dziwne - biologia jako nauka zafascynowała mnie; cały czas jestem w szoku jak dobrze wskazywała moja intuicja, odnośnie kierunku w życiu jaki powinienem obrać. Mało tego, jestem przekonany, że gdy już dostanę się na medycynę i ją skończę, to z pewnością zabiorę się za pracę naukową. Zwyczajnie, to wszystko jest zbyt ciekawe, a dodatkowo można jeszcze dołożyć swoją cegiełkę, „aby wszystkim żyło się lepiej”. :D

Chemia… No właśnie. Mniej ciekawa i wciągająca niż biologia (i moja była dziewczyna zresztą też), ale do zdania na >90%. Tak, nie przyłożyłem się do niej, mimo że moja korepetytorka to też świetna osoba (również wykładowca). Mówiąc bardziej dosadnie: olałem chemię. Obudziłem się z ręką w nocniku 2 mies. temu, zacząłem wtedy naprawdę bardzo intensywnie się uczyć (6-10 godz. dziennie - mam nadzieję, że to dość jasno obrazuje sytuację). W pewnym sensie chyba podświadomie utrudniłem sobie realizację swojego celu.

W każdym razie, przechodząc do sedna: miesiąc temu rozstałem się ze swoją byłą. Przeżyłem to naprawdę mocno… W zasadzie to rozstanie wisiało w powietrzu już od dłuższego czasu - nie podobało mi się jej postępowanie, gen. to nie chciała się angażować. Byliśmy ze sobą naprawdę blisko, ale im bardziej się do siebie zbliżaliśmy, tym ona bardziej dawała mi do zrozumienia, że nie chce tego. Były odwołane spotkania, nie widzieliśmy się oprócz tego zbyt często. Było między nami mnóstwo namiętności i pożądania, ale… No właśnie. Trudno budować cokolwiek tylko na pożądaniu i namiętności. Do tego, coraz częściej spadały mi z nosa różowe okulary (pamiętam, że w tej kwestii upewniłem się słowami mojej koleżanki (w zasadzie pociągnąłem ją za język), która zapytała mnie: „Ale słuchaj, czy nie uważasz, że K. jest trochę zbyt mało… OK, jak chcesz tak bardzo wiedzieć… inteligentna dla ciebie?”) i coraz częściej dostrzegałem, że raczej do siebie nie pasujemy: ona - córeczka bogatych rodziców, zawsze z mnóstwem znajomych ludzi obok siebie, ze smatphone'm w ręku, praktycznie bez żadnych planów i ambicji życiowych. Taki typ pięknej, biegającej nago po różowych chmurkach kobiety. Pewnie gdyby była fair wobec mnie, to w ogóle nie przeszkadzałoby mi to (hehehe, hormony i neuroprzekaźniki potrafią zdziałać cuda ;)). Gadaliśmy o tym, że nie jest fair wobec mnie, że nie czuję się w tym związku tak, jakbym chciał. „To się zmieni, to się zmieni” - słyszałem. Nie zmieniało się. Odszedłem po raz pierwszy; nie mówię, była to dla mnie ciężka decyzja (bardzo dużo do niej czułem, ale nie mogłem znieść jej zachowania i faktu, że jej słowa były zupełnie bez pokrycia). Był płacz, były szlochy, były obietnice, że wszystko się zmieni i oboje będziemy biegać po różowych i błekitnych chmurkach trzymając się za ręce.

Uwierzyłem.

Wróciliśmy do siebie, było odrobinę lepiej. Ale nie wystarczająco dobrze; miarka przebrała się jak zaczęły się shit testy w stylu „czy jesteś o mnie zazdrosny”. Nieważne, w każdym razie - zaczęła oszukiwać, tak, żebym czuł się o nią zazdrosny (przegięła drążek po spędzonym razem dniu, gdy miałem ją podrzucić do domu i okazało się, że jest kumpel, z którym woli wrócić pociągiem, mimo tego, że miałem ochotę przejechać 50 kilometrów samochodem, żeby tylko podrzucić ją do domu). Oferowałem, mówię: no to pojedziemy samochodem w trójkę… „Nie, chcę wrócić z nim. Ty chcesz, żebym Ci była zupełnie podporządkowana!”. Pamiętam, że rozjuszyła mnie ta sytuacja. A już rozwścieczyła, gdy dowiedziałem się, że żadnego kumpla nie było, a ona chciała mnie „sprawdzić”.

Odszedłem po raz drugi… I znowu była powtórka całej sytuacji, „ona nie chciała”, „ona nie wie, dlaczego zachowała się tak głupio”, „ona chciałaby dalej ze mną być”, „jest jej niesamowicie przykro”. Przyznała się, że ma naprawdę ogromy problem z angażowaniem się w związkach (mimo, że wielokrotnie o to pytałem, a ona zawsze zaprzeczała [w sumie to jestem ciekawy na ile rzeczywiście była przekonana, że ma problem]). Dałem ultimatum: idziesz do psychologa i robisz ze sobą porządek, a potem do siebie wracamy. I wiecie co? Poszła na to.

No niby wszystko w porządku, ale… Nasze spotkania w koleżeńskiej formie doprowadzały mnie do wściekłości, nie mogłem znieść tego dystansu między nami. Była między nami zajebista bariera, naprawdę zajebiście wielka. Wkurwiało mnie to… Zacząłem się zastanawiać, czy warto być w takim układzie i czekać aż ona się zmieni - w końcu na tym świecie jest tyle fajnych, pięknych kobiet; już nie wspominam o tym, że wizja przebywania z pięknymi i inteligentnymi dziewczynami (medycyna) bez możliwości rozwinięcia sytuacji odnośnie niektórych z nich (co bardziej wpadających w oko) wydawała mi się czymś w rodzaju nałożenia mi kagańca na moje młodzieńcze, dość rozbuchane pragnienia.

Gdy widzieliśmy się razem po raz kolejny bez zastanowienia wypaliłem „Wiesz co, nie wiem czy wytrzymam w naszym układzie; mam swoje potrzeby, jeszcze prawdopodobnie w tym roku się dostanę na studia. Sama rozumiesz...”. Pamiętam, że wtedy popatrzyła na mnie dość zszokowana, a ja zapytałem „Ty mnie jeszcze w ogóle kochasz?”. Migiem wstała i uciekła do toalety. Potem tylko pamiętam jak płakała i nie chciała nawet, żebym do niej podszedł. Możecie tylko pomyśleć jak fatalnie się wtedy poczułem… Bardzo się między nami wtedy zmieniło; po jakimś czasie zrezygnowała z zawartej między nami umowy. To też stało się w dość nerwowych okolicznościach.

Teraz jestem sam. Pewnie myślicie sobie: co za fiut ze mnie. No i w sumie, zgodzę się z Wami. Jest mi przykro, że dziewczyna, która miała już dość nieciekawe przejścia z facetami, prawdopodobnie nabrała do naszej płci jeszcze większego dystansu przez moją impulsywność i głupotę. W zasadzie spotkaliśmy się (po 3 tyg. od rozstania) jeszcze raz ze sobą, przeprosiłem ją za to; powiedziałem, że nie chciałem, żeby tak wyszło. Pogadaliśmy, dowiedziałem się, że już zaczęła się spotykać z innym facetem (podobno gość, z którym się spotykała, dopóki nie zaczęliśmy spotykać się ze sobą - wychodzi na to, że zostałem przez nią wybrany jako lepszy materiał na ojca jej dzieci ;) [jeżeli to oczywiście prawda]). Podziękowaliśmy sobie nawzajem za wszystko, co było pięknego między nami (a było tego naprawdę dużo). I rozeszliśmy się. Tamtego wieczoru, gdy już byłem sam w domu rozkleiłem się zupełnie.

Widzimy się teraz w szkole, nie jest to zbyt fajne. Czasem zamienimy kilka słów, ale to już chyba tak bardziej „formalnie”. Cały czas czuję do niej coś więcej, chociaż powoli zaczyna to już wygasać. Najbardziej wnerwia mnie to, przeżyłem z nią mnóstwo fajnych chwil w łóżku. I może powiecie, że jestem bardzo prymitywnym osobnikiem, ale wciąż jest ona kobietą, która niesamowicie mnie podnieca i kręci. I to jest dość ciężkie, w kontekście świadomości, że będziemy się jeszcze widzieć przez jakiś czas „z przymusu”; nie wspominam już o fakcie, że wiadomość o tym, że już prawdopodobnie zajmuje się nią inny facet jest jakoś niespecjalnie przyjemna (ale to uzasadnione, z jakiegoś powodu moja podświadomość wybrała ją jako osobę, która byłaby dawcą 23 chromosomów dla naszego dziecka).

I tyle… Najgorsze jest w tym wszystkim to, że jak ją straciłem, to zobaczyłem jak beznadziejnie ułożyłem swoje życie, tj. jak zaniedbałem kontakty z dawnymi przyjaciółmi. Moje życie to była nauka i moja była, nauka i moja była... I pasowało mi to, byłem w takim układzie niesamowicie szczęśliwy. Nie mam teraz nawet za bardzo osób, którym mógłbym się wygadać (i żałosne jest dla mnie to, że robię to anonimowo w internecie). Miałem bardzo mało osób takich, którym mógłbym się wygadać - w zasadzie to jednego, może góra dwóch kumpli, którzy potrafili słuchać. Próbowałem się z nimi spotkać (studiują w innych miastach): „nie mogą w tym tygodniu”. No nic, poczekam do następnego, ew. będę szukał innych osób, którym mogę się wygadać.



Aha, i w zasadzie to o tym chciałem napisać: 11.05 mam maturę z biologii. I jak przez 7 mies. chłonąłem niesamowite ilości wiedzy, to teraz, gdy mam jeszcze ostatnie 2 tyg. na powtórkę całego materiału, to dostałem objawów. Wściekam się, czuję się bezsilny. Rozumiecie? Przez tyle czasu czułem się tak zajebiście dobrze, a teraz… Nie mogę się skupić, mam wrażenie, że nic nie umiem (mimo, że próbne matury [bez jeszcze rzetelnej powtórki] piszę na ok. 90%), a I. (mój korepetytor), mówi, że jestem lepiej przygotowany, niż większość osób po 3 latach nauki na biol-chemach aspirujących do noszenia białego fartucha (mówi, że powinienem napisać na >95%). I ma rację, ale po prostu… Objawy mnie teraz dojeżdżają, mam wrażenie, że moja inteligencja spadła o jakieś 30 pkt. IQ. ;col Boję się, że przy takim poziomie koncentracji nie wykorzystam na maturze pełni swoich możliwości.

Wiem jedno: tym razem się nie dam. Za dużo w życiu straciłem przez wycofywanie się wtedy, kiedy powinienem zrobić krok naprzód!

Aha, przepraszam moderatorów za przekleństwa; po prostu czasem ciężko jest nie użyć mocniejszego słowa.
Awatar użytkownika
Milya
Odważny i aktywny forumowicz
Posty: 123
Rejestracja: 13 stycznia 2016, o 12:49

25 kwietnia 2016, o 12:23

Moim zdaniem fajnie że jesteś szczery wobec siebie i do sytuacji które spotykają Cię w życiu podchodzisz dość świadomie.
Wiadomo, że czasami problemy w życiu wywołują spadek koncentracji, chęci i wszystkiego, nawet jeśli wiesz dlaczego tak się stało i że tak musiało być.
Ale na pewno nie ubyło Ci tej wiedzy, którą posiadasz i jeśli rzeczywiście medycyna jest Twoją pasją (a to wynika z Twojego wpisu) to dasz radę i trzymam za Twoją maturę kciuki :) Mogę przypuszczać, że jesteś ambitnym człowiekiem z pasją, a to się bardzo ceni :D
Twoje obawy mogą też wynikać z ambicji,ale to przecież wiesz... :)
~ szukajcie mnie w innym świecie ~
kucyki46
Gość

25 kwietnia 2016, o 12:49

"Zaw­sze trze­ba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tyl­ko wte­dy uda nam się pojąć, jak wiel­kim cu­dem jest życie"
Milya (Ładnie. co to było z tym kościotrupem!? :) )
https://www.youtube.com/watch?v=h3pJZSTQqIg
Awatar użytkownika
Milya
Odważny i aktywny forumowicz
Posty: 123
Rejestracja: 13 stycznia 2016, o 12:49

25 kwietnia 2016, o 12:53

kucyki46 pisze:"Zaw­sze trze­ba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tyl­ko wte­dy uda nam się pojąć, jak wiel­kim cu­dem jest życie"
Milya (Ładnie. co to było z tym kościotrupem!? :) )
https://www.youtube.com/watch?v=h3pJZSTQqIg
Ten kościotrup to moje alter ego :DD
~ szukajcie mnie w innym świecie ~
subzero1993
Odburzony i pomocny użytkownik
Posty: 1006
Rejestracja: 5 kwietnia 2016, o 22:09

25 kwietnia 2016, o 12:57

Dobrze, że to z siebie wyrzuciłeś. Nie traktuj tego jako zaburzenia czy powrotu nerwicy. Noszone zbyt długo w sobie emocje potrafią namieszać nam w głowie. Staraj się traktować to jako lekcje z której wnioski będziesz mógł zastosować w przyszłości i przede wszystkim nie bój się chwilowej słabości. Każdy z nas jest człowiekiem, każdy może poczuć się załamany, zły, smutny, zraniony, zaniepokojony czy rozczarowany.
Jak szukać objawów bez nakręcania się -> http://www.zaburzeni.pl/viewtopic.php?p=100011#p100011
kucyki46
Gość

25 kwietnia 2016, o 13:00

a, czyli zmiana na kościotrup oznacza przemianę wew.? :) https://www.youtube.com/watch?v=pHyu1yH1kgs
Awatar użytkownika
Milya
Odważny i aktywny forumowicz
Posty: 123
Rejestracja: 13 stycznia 2016, o 12:49

25 kwietnia 2016, o 13:35

kucyki46 pisze:a, czyli zmiana na kościotrup oznacza przemianę wew.? :) https://www.youtube.com/watch?v=pHyu1yH1kgs
może... :)
~ szukajcie mnie w innym świecie ~
Rusty
Zarejestrowany Użytkownik
Posty: 29
Rejestracja: 25 października 2013, o 21:24

29 grudnia 2016, o 19:00

Hej wszystkim,

Odkopię temat; znowu mam w życiu taką chwilę, że po prostu chciałbym się wyżalić.

Maturę napisałem. Biologię poniżej oczekiwań (80% nie był wynikiem, który określiłbym nawet jako dobry [mimo, że według skali centylowej byłem w najlepszych 4%]), chemię na 38%. Wynik matury z chemii nie był dla mnie jakimś szczególnym zaskoczeniem - wiedziałem, że przy tak krótkim czasie przygotowywania się nie napiszę jej wysoko… Jak dostałem wyniki byłem naprawdę, naprawdę załamany. Liczyłem na to, że już wcześniej napisana fizyka połączona z wysoko napisaną biologią da mi wstęp na uczelnię. I niestety cudu nie było, brakło 9 pkt. (150/159).

Po wszystkim stwierdziłem, że zawalczę po raz kolejny - wyjechałem do pracy za granicę i na początku września wróciłem z pieniędzmi.

Gadałem o tym poprzednim roku z terapeutą, próbowałem ogarnąć to wszystko umysłem. Przez tak długi czas czułem się świetnie (chyba najlepszy okres w moim życiu), ale zawaliłem to, na czym najbardziej mi zależało (czyli matura). Z perspektywy czasu to było strasznie kuriozalne - wiedziałem, że muszę zdać 2 przedmioty na ok. 85%, tymczasem chemię olałem zupełnie (zwyczajnie o niej zapomniałem, tzn. to było gdzieś zupełnie poza mną); zresztą, z biologii też nie napisałem wystarczająco dużo matur (wiedzę mam naprawdę dużą, ale już przelewanie jej dla CKE nie idzie mi nadzwyczaj łatwo).

W sumie po maturze zdałem sobie sprawę, że ostatni rok to była ogromna ściema przed samym sobą. Czułem się najlepszy, najszybszy, najmądrzejszy, najbardziej błyskotliwy… To musiało w końcu jebnąć. Z jednej skrajności przeszedłem w drugą, bardzo boleśnie przekonałem się co to znaczy być narcyzem. Wiem w sumie dlaczego tak się stało - mam teraz świadomość, że jest we mnie część, która za wszelką cenę sprawić, żebym nie zrealizował swoich marzeń.

I wiecie, wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jedna rzecz: aktualnie po prostu psiakostkowo się czuję. Po jakimś miesiącu czasu po powrocie dopadło mnie straszne „zmulenie”. Zwyczajnie jak już nie czuję się taki zajebisty i nie mam obok siebie dziewczyny, która mnie kocha, to czuję ogromną… pustkę. Zwyczajnie jak chyba po raz pierwszy raz na trzeźwo i z całym fajnym doświadczeniem jakie mam za sobą (tzn. to, że potrafię zrobić mnóstwo rzeczy) zobaczyłem jak wygląda mój świat, to mnie to po prostu rozwaliło. Totalnie pusta przestrzeń, pola, na których nie rośnie nic poza chwastami. Prawie zupełny brak znajomych, bliskich osób. Boli mnie to, a gen. mam problemy, żeby ogarnąć znajomości - tzn. zawsze odrzucałem ludzi i trzymałem na dystans (a w ciągu ostatniego roku czułem się Bogiem - nie potrzebowałem ich). Dalej boję się odrzucenia, czego chyba w ogóle nie chciałem zauważyć... Ale i tak teraz wszystkie relacje, które udało mi się stworzyć są mega pozytywne (pierwszy raz w życiu czuję się z innymi swobodnie i fajnie mi jest spędzać czas wśród ludzi nie będąc "zajebistym [tj. najlepszym na świecie] gościem"). :D Myślę, że konfrontacja z rzeczywistością musiała być w zeszłym roku zbyt bolesna, skoro uciekłem w świat fantazji na temat swojej wyjątkowości i niesamowitości. Teraz mam gen. problem z mobilizacją do pracy, tj. walczę ze sobą, żeby pracować. Czuję się przygaszony, jednocześnie wiem, że muszę solidnie przysiąść na podręcznikami, żeby udało mi się w końcu osiągnąć cel. Zmuszam się do tego (w tamtym roku to była dla mnie czysta przyjemność).

Z terapeutą ustaliliśmy 3 cele na ten rok (w zasadzie to ja sobie je wyznaczyłem, gen. to wiem, czego najbardziej mi brakuje): spotkania z ludźmi (czyli gen. zaproszenie ich do swojego życia), nauka i sport. Największy problem jest z tym pierwszym… Ciężko mi o ludzi - wszyscy Ci, których zostawiłem kiedyś (może poza nielicznymi wyjątkami) nie za bardzo mają ochotę mnie teraz wspierać. A poznawanie nowych ludzi… Nie mam chyba nawet okoliczności ku temu (planuję na początku stycznia rzucić szkołę policealną [z możliwością powrotu tam] i iść na kurs włoskiego). Gen. to chyba zaważa na moim beznadziejnym samopoczuciu - zawsze jak z kimś się spotykam, to dostaję zastrzyk siły i energii.
To byłoby na tyle, może znacie jakieś miejsca, gdzie mógłbym ogarnąć fajnych ludzi, Dodatkowo - im dłużej trwa samotność i gorsze samopoczucie, tym trudniej wyjść do ludzi. Niestety. Także im szybciej, tym lepiej. :-)
ODPOWIEDZ