pomieszanie z poplątaniem...
: 19 marca 2017, o 22:43
Hej Kochani
Właściwie nie wiem, czy potrafię ubrać w słowa, to co się ze mną obecnie dzieje - niemniej jednak, nie mam siły do siebie, więc spróbuję.
Doszłam chyba do etapu, w którym neguję nerwicę. Neguję natrętne myśli. Odwracam rzeczywistość. Ogólnie rzecz biorąc myślę, że żadnego zaburzenia nie mam, poza depresją z którą zmagam się od dłuższego czasu i z którą się pogodziłam, że przyjdzie mi żyć pewnie do końca życia, o tyle nie zgadzam się, że cierpię na zaburzenia lękowe. Żyję sobie z myślą, że nerwicę i natręctwa wmawiam sobie jedynie po to by się usprawiedliwić, a z racji, iż moim głównym problemem jest rocd i myśli, że nie kocham swojego chłopaka, to twierdzę, iż cała ta nerwica to tylko usprawiedliwianie siebie i traktowanie myśli o niekochaniu jako natrętów, tylko po to by się usprawiedliwić. Przyjęłam to po prostu za prawdę, że tak jest. Nie przekonuje mnie diagnoza psychiatry o zaburzeniach lękowych, ani tłumaczenia terapeuty o natręctwach. Uważam, że nie mam po co walczyć z zaburzeniem, bo ja go zwyczajnie nie mam. Na terapii opowiadam, że nie widzę sensu by przychodzić na spotkania, bo ja nie mam żadnego problemu. Dotychczas odczuwałam przez półtorej roku silną somatykę: biegunka, duszności, pocenie, drętwienie, kłucie w sercu, kołatanie, zawroty głowy, drętwienie przed spotkaniami z chłopakiem i przynajmniej miałam nadzieję, że to faktycznie może być nerwica. Od dwóch miesięcy włączyło mi się całkowite odcięcie, derealizacja. Od półtorej miesiąca dostałam oprócz leków przeciwdepresyjnych także leki przeciwlękowe i na obecną chwilę zlikwidowały mi niemal całą somatykę, a więc doszłam do powyższych wniosków, a te myśli nie wywołują już stanów lękowych przynajmniej w somatycznej postaci.
Czuję się bardzo zagubiona. Jakbym nie była sobą. Na niczym mi już nie zależy, nie walczę, bo jest mi zwyczajnie obojętne.
Musiałam tutaj napisać, bo ciężko mi z tym i nie potrafię sobie poradzić
Właściwie nie wiem, czy potrafię ubrać w słowa, to co się ze mną obecnie dzieje - niemniej jednak, nie mam siły do siebie, więc spróbuję.
Doszłam chyba do etapu, w którym neguję nerwicę. Neguję natrętne myśli. Odwracam rzeczywistość. Ogólnie rzecz biorąc myślę, że żadnego zaburzenia nie mam, poza depresją z którą zmagam się od dłuższego czasu i z którą się pogodziłam, że przyjdzie mi żyć pewnie do końca życia, o tyle nie zgadzam się, że cierpię na zaburzenia lękowe. Żyję sobie z myślą, że nerwicę i natręctwa wmawiam sobie jedynie po to by się usprawiedliwić, a z racji, iż moim głównym problemem jest rocd i myśli, że nie kocham swojego chłopaka, to twierdzę, iż cała ta nerwica to tylko usprawiedliwianie siebie i traktowanie myśli o niekochaniu jako natrętów, tylko po to by się usprawiedliwić. Przyjęłam to po prostu za prawdę, że tak jest. Nie przekonuje mnie diagnoza psychiatry o zaburzeniach lękowych, ani tłumaczenia terapeuty o natręctwach. Uważam, że nie mam po co walczyć z zaburzeniem, bo ja go zwyczajnie nie mam. Na terapii opowiadam, że nie widzę sensu by przychodzić na spotkania, bo ja nie mam żadnego problemu. Dotychczas odczuwałam przez półtorej roku silną somatykę: biegunka, duszności, pocenie, drętwienie, kłucie w sercu, kołatanie, zawroty głowy, drętwienie przed spotkaniami z chłopakiem i przynajmniej miałam nadzieję, że to faktycznie może być nerwica. Od dwóch miesięcy włączyło mi się całkowite odcięcie, derealizacja. Od półtorej miesiąca dostałam oprócz leków przeciwdepresyjnych także leki przeciwlękowe i na obecną chwilę zlikwidowały mi niemal całą somatykę, a więc doszłam do powyższych wniosków, a te myśli nie wywołują już stanów lękowych przynajmniej w somatycznej postaci.
Czuję się bardzo zagubiona. Jakbym nie była sobą. Na niczym mi już nie zależy, nie walczę, bo jest mi zwyczajnie obojętne.
Musiałam tutaj napisać, bo ciężko mi z tym i nie potrafię sobie poradzić